niedziela, 31 stycznia 2010

# 48, czyli na temat wstydu słów kilka

Czasami człowieka coś najdzie. Za dużo wypije, odbije mu całkiem bez powodu albo próbuje się popisać przed kimś, bo uważa, że doda mu to +10 do fajności i tworzy jakieś głupie głupoty. Odwala mu kompletnie i robi coś, czego w "normalnych" warunkach nigdy by nie zrobił. Oczywiście, później musi ponosić tego konsekwencje. Zawsze trzeba ponosić odpowiedzialność za swoje wybryki (jakie to niesprawiedliwe)! Musi posprzątać swoje rzygi, odkupić rozbity wazon, naprawić szkody, jakie w amoku wyrządził. Jest jeszcze jeden skutek, który jest chyba najgorszym z możliwych.
Uporać się ze wstydem. Poradzić sobie ze spojrzeniami, gadaniem na nasz temat za naszymi plecami, docinkami. Nie każdy się wstydzi. Nie dlatego, bo nie ma czego, ale nie ma po prostu takiego czerwonego światełka, które mówi mu, że zrobił coś, czego właśnie powinien się wstydzić. Nie wiem, czy to jest fajne. Chyba lepiej mieć świadomość, że coś przeskrobaliśmy. Czuć "wyrzuty sumienia", bo to jest takim jakby alarmem przed popełnieniem tego samego błędu drugi raz. Kiedy przypomni się to uczucie, z marszu się odechciewa robienia z siebie głupka.
Najbardziej boli ten wstyd, kiedy patrzy na nasz upadek ktoś ważny dla nas. Kiedy patrzy z takim współczuciem, pomaga nam, żebyśmy nie upadli po raz kolejny. Jego pomoc pokazuje nam jak nisko upadliśmy, jakie z nas podłe robaki, że nie umiemy sobie sami poradzić z syfem, którego pełno przez naszą wzmożoną aktywność. Jak strasznie jest spojrzeć w oczy komuś, kto jeszcze nas nie widział w tak "niskiej" sytuacji i musi nas podnieść z ziemi, żeby ktoś nas nie zdeptał, nie wyśmiał czy cokolwiek. Jak wielką czuje się do tej osoby wdzięczność, że się nie brzydzi naszym  zachowaniem i  że pomaga nam się jakoś pozbierać. Jednak wstyd bierze górę i jest nam tak strasznie głupio. 
Wstyd jest człowiekowi potrzebny, żeby uświadomił sobie parę spraw. Wstyd daje człowiekowi lekcję pokory, uczy co dobre a co złe. Dzięki niemu zanim zrobimy po raz kolejny coś głupiego, włącza nam się alarm "Nie rób tego, idioto!". Czy wejdziemy do tej samej rzeki drugi raz czy nie to już nasza indywidualna sprawa. Jednak lampka się pojawia, przestrzega. Wstyd to głupie uczucie, nie ma co. Płonące czerwienią policzki na dodatek ukazują słabość wszystkim dookoła. Jednak jest czasem potrzebny. Taka poduszka powietrzna w samochodzie - łagodzi wstrząs. 
Dziś tylko tak krótko, bo muszę dojść do siebie po porażce Polaków w meczu z Chorwacją?! Wrrr.

Pozdrawiam, kleo.

sobota, 30 stycznia 2010

# 47. Gorąca prośba.

Zerkam na listę pomysłów na posty (zapisuje sobie, bo z moją pamięcią kiepsko). Punkt 4: Gorąca prośba. A więc jedziemy od środka. Oczywiście, w pierwszej chwili zapomniałam, czego miał dotyczyć ten post, ale już po chwili sobie przypomniałam, więc jesteśmy w domu.
Bardzo cenię w ludziach słowność, uczciwość, lojalność, umiejętność dotrzymania danego słowa. To piękne cechy. Niestety, tak rzadko ostatnio spotykane. Wielu z nas ze słowa "obiecuję" robi sobie nic i zapomina o przysiędze. Zdarza się, że ktoś mówi coś nam w sekrecie. Nie chce, aby ten sekret "poszedł dalej", bo życzy sobie rozgłosu (powiedzmy) - nie zależy mu na rozsianiu nowinki po wszystkich kątach wsi (ta "nowość" nie jest zwana sekretem bez powodu). Prosi: Nie mów nikomu. "Obiecuję, że nie powiem"/ "Milczę jak grób" - odpowiadamy bez zmrużenia oka. A później stwierdzamy, że jednej osobie można powiedzieć. Tak w zaufaniu. Przecież on na pewno nie powie nikomu dalej. I tak sekret zna cała okolica. Obiecanki szlag trafia. Każdy przekaże go tylko jednej osobie, która na pewno, ale to na bank nikomu tego dalej nie przekaże. Tak jak przecież my nikomu tego nie podaliśmy dalej. 
Jak małą wartość mają ludzkie słowa. "Uwierz mi na słowo" - mówi nam ktoś. A jednak nie łatwo mu zaufać, kiedy tyle razy się na nim przejechaliśmy. Wydał jakąś tajemnicę. To nie musiało być nic wielkiego. To dla nas mogła być pierdołka, jednak dla tego kogoś to był sekret. A jak ogólnie wiadomo sekret to "dane lub informacje, których ujawnienie osobom nieuprawnionym jest zakazane ze względu na normy społeczne lub prawne". Sami nie chcielibyśmy, żeby nasze tajemnice krążyły po świecie jak muchy po pokoju. Warto więc rozważyć, czy nie warto czasem zamknąć paszczy, policzyć do dziesięciu i pomyśleć "obiecałem, więc teraz przekaże to dalej? Taka ze mnie świnia? Sam bym tego nie chciał" i zachować coś dla siebie, ugryźć się w język. Na zaufanie trzeba sobie porządnie zapracować. Pokazać, że jestem tego wart, że można mi wszystko powiedzieć a wszystko, co zostanie powiedziane zostanie tylko między nami. A wystarczy tylko za długi język, kilka słów, aby to zaufanie, na które tak długo pracowaliśmy poszło w niepamięć. Odzyskanie utraconego zaufania to niesamowicie trudne wyzwanie. Warto się zastanowić, czy gra jest warta świeczki.
Czasem nie chodzi o sekret. Czasem nie chcemy, żeby ktoś wiedział, że my coś napisaliśmy, wypowiedzieliśmy swoją opinię jako ankietowani, chcemy pozostać  a n o n i m o w i. Zgadzamy się na coś pod warunkiem,  będzie nazwisk, wytykania palcami i głupich pytań. Może ktoś sobie tego zwyczajnie nie życzy. Jednak czasem naszą gorącą prośbę ktoś ma w nosie i wepchnie dane osobowe tam, gdzie nie trzeba. I weź tu wierz. Czasem to takie trudne.

Pozdrawiam, kleo.

+ muzykalnie:
Linkin Park - New devide

piątek, 29 stycznia 2010

# 46. Nie pancerz chroni ludzką skórę, ale kostium.

Zdarza się (częściej niż powinno), że człowiek jest tak głupi, że wydaje mu się, że kiedy będzie udawał kogoś innego, uchroni go to przed czymś. Mięczak żyje w przekonaniu, że kiedy będzie zgrywał twardziela, będzie znany i lubiany. Pryszczatej, znienawidzonej przez świat dziewczynie wydaje się, że jeśli dołączy do "wrednego towarzystwa", wyleczy pryszcze i sama stanie się "wredną", da jej to poczucie bezpieczeństwa. Wydaje im się, że przynależność do "lepszej" grupy zapewni im "dobre miejsce w społeczeństwie". Tylko za jaką cenę? Za granie kogoś, kim się nie jest? Za wyzbycie się siebie z siebie? To jest tego warte? Naprawdę to wszystko jest warte wyparcia się swoich poglądów, przekonań i racji, aby ktoś nas polubił? Czy aby być lubianym trzeba zostać kimś innym, stać się doskonałym aktorem w doskonałym świecie nie zawsze doskonałych ludzi? Czy na pewno ma sens stawać się takim jak oni? Warto stać się takimi ludźmi jak ci, którzy nie zaakceptują Cię, jeśli nie zmienisz tego czy tamtego. Kimś takim, jak ci ludzie, którzy szydzili z Ciebie, kiedy byłeś mały i słaby. Chcesz tak jak oni zgniatać swoją przeszłość jak nędznego robaka? To taka zbroja? Ma zapewnić spokój, bezpieczeństwo? Szczęście? Na pewno nie.
Udawanie kogoś, kim się nie jest, kogoś lepszego, może dać fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Jednak to tylko złudzenie. Tak naprawdę udając kogoś innego oszukujemy siebie, żyjemy w podłym zakłamaniu, staramy się przypodobać ludziom, robiąc z siebie klauna, odgrywając głupie przedstawiania. Pod maską kryjemy to, kim naprawdę jesteśmy tylko po to, aby zabezpieczyć się przed bólem i cierpieniem. Całym tym złem, które zadają nam osoby, do których pragniemy się upodobnić.

Pozdrawiam, kleo.

# 45. Im bardziej czegoś chcemy, tym bardziej to schrzanimy.

Długi weekend w tym tygodniu. Nie powiem, że się nie cieszę, bo musiałabym Was okłamać. Cieszę się, że w końcu sobie odpocznę jak należy, bo byłam już trochę zmęczona szkołą i tym wszystkim... W sobotę czeka mnie szalony wieczór, tak się zapowiada w sumie. Nie będę wychwalać, bo jeszcze zapeszę. Dziś trochę roboty, może w końcu dokończę Nie-boską komedię.. No ale nie o tym chciałam pisać.
Mieliście kiedyś taką sytuację, że przez jakieś losowe zdarzenia napięły się Wam z kimś stosunki? Jakaś ostra wymiana zdań, kłótnia o jakiś bzdet, szczególik? Zrobiło się gorąco, później temperatura spadła grubo poniżej zera. Kiedy ta osoba jest kimś ważnym, powinno obudzić się sumienie czy cokolwiek innego, co budzi w nas potrzebę zgody, uregulowania jakiś spraw.
Mieliście kiedyś coś takiego, że w ramach przeprosin za jakąś gafę postanowiliście zrobić coś super ekstra, sprawić przyjemność drugiej osobie? Zrobić coś całkiem innego, pokazać się z innej strony, żeby ten ktoś zauważył, że Wam zależy i że się naprawdę wysilacie? Chcieliście, żeby się ucieszyła, że włożyłeś w to tyle pracy, że tak się starałeś, aby sprawić jej przyjemność? Może miał być to sposób na pozwolenie na wyjście na imprezę, przeprosiny za zapomnianą rocznicę ślubu, źle wypowiedzianą myśl. Staraliście się z całego serca. Myśleliście, że zaimponujecie tym komuś. A ten ktoś nawet nie zauważył Waszego trudu. Nie zauważył włożonej pracy, serca. Nie dostrzegł dobrej intencji. A jeszcze skrzyczał, doprowadził do łez, smutku i  żalu. Tak bardzo się staraliśmy a ktoś tego nie docenił. Cierpią nasze uczucia, nasze ego dostaje porządnego kopniaka. Dochodzi do spięcia, kolejnego. I tak pokojowa inicjatywa staje się powodem gniewu i złości.
Podłe uczucie. To mogła być całkowita drobnostka, maluśki drobiazg. Jednak niedoceniona praca boli, zwłaszcza kiedy zrobiliśmy to, by komuś było miło.

Pozdrawiam, kleo.

czasoumilacz:
Elliott Smith - Twilight.mp3
mrr. ;>

środa, 27 stycznia 2010

# 44. Polowanie na siedzenie.

Zima jest okrutnym czasem. Miejsca, w którym można posiedzieć i porozmawiać trzeba szukać jak wody na pustyni. Ławki z miejskiego parku są zabierane, w barach, pizzeriach i innych takich trzeba płacić, aby móc się ogrzać i porozmawiać w spokoju. Zimno, nie można nawet się przejść, bo w nosie zamarza, nogi i palce u rąk robią się sztywne a od chłodu cierpną policzki i mówienie staje się katorgą. W średniej wielkości mieście znajduje się małe centrum handlowe. Budynek stoi w miejscu dość obleganym przez ludzi - w pobliżu dworca autobusowego. Wspomniane miasto żyje przyjezdnymi uczniami w większości (takie odnoszę wrażenie.. Sama dojeżdżam ha!) Więc kiedy dzień szkoły się kończy, młode pokolenie wysypuje się ze szkół i chce się spotkać, porozmawiać, nic za to nie płacąc, zwalają się do Centrum Handlowego. Problemem jest to, że w tym Centrum stoją może ze trzy ławki, na których mogą usiąść trzy osoby. A więc, w godzinach szczytu znalezienie wolnej ławki graniczy z cudem.
Stałam dziś w tym Centrum. Stałam przez godzinę prawie w miejscu, z którego widziałam wszystkie ławeczki. Przestępowałam z nogi na nogę, kupiłam czekoladę, zaproszenie "na 18-tkę", książki, tralalala. Przez godzinę nikt nie ruszył się z ławek, nikt nie poszedł na autobus. Zaczęłam się więc denerwować. Poczułam niewygodne mrowienie w nogach i uświadomiłam sobie, że kwitnę już niemal godzinę w oczekiwaniu na miejsce siedzące. Nawet kolejki do lekarza się szybciej ruszają! W końcu zaczęłam śpiewać niegodne dziewczyny piosenki pod nosem, kiwać się i okrutnie bulwersować. Czułam napływ złych, bardzo złych emocji i miałam ochotę wykopać wygodnickich na księżyc. I nagle stało się to!
POSZLI SOBIE! Niczym torpeda wystrzeliłam w stronę ławki. Usadowiłam się bezpiecznie, rozejrzałam się bacznie, czy nikt nie zmierza w moim kierunku. Poczułam dziką radość, zadowolenie, przypływ radości i szczęścia i jak to tam tylko zwać. Niczym lwica cieszyłam się swoją zdobyczą.
Spędziłam na ławce cudowne pół godziny. Niestety, trzeba było się stamtąd zabrać, bo dom wzywa, Nie-boska, historia i różne tam inne. Oddać swoją wielką zdobycz, na którą tak długo czekałam. 
W jakiego doła może wpędzić człowieka fakt, że ktoś za chwilę usiądzie na ławce, na którą on czyhał "pół życia"...

wtorek, 26 stycznia 2010

# 43. WOW, MATMO!

Kolejny post z cyklu "Babo, nie zapomnisz tego do końca życia!"

Żyłam w przekonaniu, że na semestr w dzienniku zawidnieje z matmy okrąglutka trójeczka, co byłoby spełnieniem moich marzeń. Tymczasem!

FRUWAM ZE SZCZĘŚCIA!

poniedziałek, 25 stycznia 2010

# 42. W moim osobistym życiu sprawdziany czynią chaos!

Nic nie robi większego bałaganu w moim  pokoju (i życiu) niż zbliżający się potężnymi krokami sprawdzian z biologii z pogromcy potwornego - układu hormonalnego. Milion hormonów, durnych powiązań podwzgórza z przysadką, przysadki z nerką i serotoniną i wszystkim innym, których ograniczony w tych kwestiach mózg wybitnego humanisty pojąć nie potrafi i leży i kwiczy. Jestem jednak z siebie dumna. Wzięłam się w garść, zebrałam siły, zmobilizowałam się okrutnie i... wyciągnęłam na łóżko wszystkie biologiczne książki, jakie miałam w domu, a w jakich mogły się znaleźć informacje na temat przysadki mózgowej i zakichanego hormonu adrenokortykotropowego (nauczyłam się tej odjechanej nazwy i kilku innych głupich rzeczy)... Przeczytałam nawet trochę o tym i o tamtym, ale ilość tego wszystkiego zdemotywowała mnie zupełnie. Olałam to. Perfidnie to olałam. Po godzinie stwierdziłam, że nie warto, bo i tak wpadnie piękna jak brzydkie kaczątko "dwójeczka", bo nie mooogę, a więc zabrałam się do pracy domowej z polskiego, bo Pani P. ma ostatnio zły humor i zastrzeliła dziś wielebny biolchem kupą idiotycznych zadań, których nadinterpretacją się zajęłam, robiąc wszystko, aby tylko odwlec zakichany dokrewny. Przepisałam notatkę z historii do nowego zeszytu, który kupiłam w trakcie nauki, robiąc krótki wypad do sklepu aby odświeżyć umysł. 
Tak więc, dwója z biologii gwarantowana. Po nauce został tylko zawalony notatkami pokój, który muszę posprzątać, niestety, jeśli nie chcę spać dziś na ziemi. Nieopisany bałagan. Muszę już kończyć, jeśli chcę się wyrobić do jutra. No cóż, liczą się dobre chęci, a tych miałam dziś po kolana. 

Pozdrawiam hormonkowo, kleo.

KUPA MIĘCI.

czwartek, 21 stycznia 2010

# 41, Durne lex, sed lex.

Wielu młodych przeżywa dramat - I co dalej? Jakie studia, jaka praca, gdzie, jak? Miliony pytań, jeszcze więcej wątpliwości i tysiące sposób na życie na minutę lub całkowity brak wizji, idei, czegokolwiek. Nie wiem, co gorsze - nie mieć pomysłu czy mieć ich za wiele. Obstawiam pierwszą wersję. Jednak coś trzeba postanowić. Dni mijają, coraz bliżej końca liceum. Coraz bliżej do napawającej mnie grozą matury. Trzeba wybrać przedmioty, które chcemy zdawać. Zadeklarować się, wybrać mniejsze zło. Przyłożyć się do maturalnych, olać resztę (oby zaliczyć, bo inaczej można wykitować..) Mówi się: "Mam jeszcze dużo czasu", "Jeszcze można poszaleć, poolewać trochę szkołę". A później nagle trzeba przygotować studniówkę i do matury szybko zleci. Biadolenie, ale czas tak szybko ucieka. Jak wczoraj pamiętam pierwszy dzień pierwszej klasy, a już drugi semestr drugiej. Uświadomiłam sobie dziś, że za rok studniówka. Apokalipsa.
Milion mam pomysłów na przyszłość. Pomińmy fakt, że jestem Pomylooną, czyli humanistką na biol-chemie i ledwo wyrabiam z rozszerzeniami, które mnie wykańczają (pozdrawiamy chemię) i  mam tak mało czasu na historię. Pomińmy fakt, że dokonywanie wyborów to moja słaba strona. Pomińmy, że do żadnego pomysłu nie jestem przekonana i w żadnym się nie widzę. 
Myślałam o anglistyce. Zdać angielski na rozszerzeniu, historię rozszerzoną i studiować sobie to, co w sumie nawet lubię. I wszystko byłoby tak bajecznie proste, za proste wręcz (pomijając r. ang), gdyby nie ujawniło się moje językowe beztalencie.

OCENY: ANGIELSKI, I SEMESTR, KLASA II 

Zielone oceny to gramatyka, którą gorąco pozdrawiam. 
Tak więc widać, że do angielskiego powołana nie jestem. Moje marzenia o karierze translatora przepadły bezpowrotnie. W błyskawicznym tempie pojawiła się nowa myśl: nauczycielka. Tak, coś dla mnie, jak na początku mi się wydawało. Oczywiście jedyne możliwe rozwiązania to angielski w I-III podstawówka, lub historia w liceum. Z tym, że od zawsze byłam "nieśmiała" i nie umiem mówić do ludzi. Przeżyłam parę wystąpień i z pedagogiki zrezygnowałam tak szybko, jak na ten pomysł wpadłam. 
Jesteśmy w teraźniejszości. Kolejny genialny pomysł: prawo. Z przedmiotami wymaganymi jakoś sobie radzę. W sumie nie będę musiała za dużo gadać z ludźmi, bo na sędziego/adwokata/prokuratora się nie wybieram. Moja kuzyka, która studiowała prawo obiecała, że przybliży mi odrobinę te tematy, zabierze mnie nawet do swojej pracy, yeah. Na razie obstanę przy tym pomyśle. Wizja dobra czy zła? Czas pokaże. Durne prawo, ale prawo. Jakoś w życiu sobie poradzę. :)

OCENY: HISTORIA I WOS, SEMESRT I, KLASA II


# 40. Koks = C, czyli głupia odpowiedź na głupie pytanie

Chemica:  Wodór produkuje się na skalę przemysłową przepuszczając parę wodną przez rozżarzony koks. Ułóż równanie reakcji, dobierz współczynniki metodą bilansu elektronowego, wskaż utleniacz i reduktor.

Ja: Jaki jest wzór na koksa?

***

Moim bardzo inteligentnym pytaniem rozpocznę dzisiejszy post. Jak zwykle w najgłupsza rzecz potrafi wywołać we mnie chęć do snucia przemyśleń. 

Myślałam dziś o ludziach potocznie zwanych "koksami". To ten typ ludzi, którzy mierzą swoją fajność i wyjątkowość tygodniowym przyrostem masy i obwodem w bicepsie. Nonsensopedia twierdzi, że koks to "określenie łysego dresiarza, zatrudnionego w charakterze ochroniarza na dyskotekach i w innych ośrodkach użytku publicznego. Człowiek ten lubi „przykoksić” lub „dać sobie w żyłę”. W każdy poniedziałek udaje się na siłownię aby jego muły nie zmalały od braku koksów. Nie przejmuje się sprawami płciowymi, ponieważ dla niego liczy się „piękno” własne".

Ten łysy dresiarz to może przesada, bo nie każdy jest szeroki jak szafa. No właśnie. Znam przykłady koksiaków, widuję ich na ulicy (w drodze na salę gimnastyczną na pewno, haha). Chodzą na siłownie, są szersi niż wyżsi, mają rozstępy od szybkiego przyrostu mięśni. Mało tego, aby "zwiększyć efektywność" ćwiczeń, biorą witaminki, sterydy, odżywki i tym podobne. Nic zdrowego a przecież to wszystko tylko dla mięśni. Niestety, dla nich ich mięśnie to mały światek. Mają przyciągać płeć piękną? Taki niby afrodyzjak, wabik na babki? Hmm, mam wrażenie, że nie każda dziewczyna gustuje w facetach wielkich jak wagony, a po siłowni zdyszanych jak ciuchcia. To jakby powiedzieć, że faceci lubią tylko długonogie blondyny z talią osy. A tak oczywiście nie jest?! *wzdycha - warto mieć wiarę w ludzi* Czasem wydaje mi się, że pakerzy mają się za fajnych, lubianych a czasem nawet groźnych, bo są taaacy szerocy. Pakują, pakują, stają się coraz więksi. Dbają o ciało, czasem nie za bardzo przejmując się całą resztą (szkołą, dziewczynami, czymkolwiek?) . Uważają się za pięknych, ich mieśnie są piękne, cali są cudowni i boscy jak młody bóg! Co więcej, twierdzą (takie odnoszę wrażenie), że każdy powiniem myśleć, że oni właśnie tacy są: przystojni i niebezpieczni. Bo inaczej po co wstawiają na nk, fotki i inne portale zdjęcia swoich golizn z nienaturalnie wykrzywionymi twarzami, które w zamyśle zapewne miały być groźne, ale chyba im nie wyszło, bo wyglądają jakby mieli zatwardzenie. Nadymają się, zagryzają zęby, włosy na żel, rozpięta koszula (albo bez koszulki, o zgrozo), napinają mięśnie i cykają fotki w lutrze..

Nie rozumiem idei pakowania, robienia z siebie mega-mięśniaka. Czy to na pewno jest taki piękne, zdrowe, czy to naprawdę podoba się innym ludziom? Osobiście, gdybym miała wybierać między takim koksikiem, który jest zakochany w swoich mięśniach i jest narcyzem, chyba wolałabym jakiegoś kompletnie wyobcowanego typa, Tarzana z dżungli, którego nie obchodziłyby efekty 956544546 godzin siłowni. Ani to piękne, ani to zdrowe. Nic fajnego. A takie na czasie. 

Ten świat schodzi na koks.


P.S: Chemiczny koks to nic innego jak czysty węgiel, o czym "wybitny" biochemowiec wiedzieć nie może.. 


wtorek, 19 stycznia 2010

# 39, przenosinki

"Blog www.zmiennax.blogspot.com został zgłoszony do konkursu Blog Roku 2009 w kategorii tematycznej Teen. W oparciu o punkt E 6.2.2 Regulaminu Konkursu Komisja Konkursowa postanowiła zmienić kategorię tematyczną, w której startuje twój blog - został on przeniesiony do kategorii Ja i moje życie. Tematyka treści bloga, w ocenie Komisji, bliższa jest bowiem tej kategorii. Decyzja o zmianie kategorii jest ostateczna.

Dziękujemy za udział w Konkursie!
pozdrawiamy
redakcja konkursu Blog Roku 2009"

Przenieśli mnie. Szukając odpowiedzi na pytanie "dlaczego mnie?", napotkałam kilkanaście blogów z podobnym dramatem jak mój. Z tym, że ja chyba mogę powiedzieć, że kopnął mnie niemały zaszczyt. Autorzy tamtych stron czuli się śmiertelnie urażeni tym,  że zostali przeniesieni do mojej nowej kategorii z blogów profesjonalnych czy fotoblogów. Chyba redakcja konkursu weszła im na ambicje. Rozumiem ich, wiem ile pracy wkładają w bloga (przeglądając ich blogi byłam pod wielkim wrażeniem). Mimo że mój blog tak daleko zaszedł w kategorii Teen (nie wiem czy jest się czym szczycić, bo tematyka tamtych blogów, a przyjamniej części z nich nie wytykając nikogo paluchami, była delikatnie mówiąc śmieszna), chyba cieszę się, że wylądowałam w kategorii może mniej sprecyzowanej i bardzo ogólnej, ale jednak poważniejszej niż blogi dla nastolatków, w której był jeden wielki miszmasz. Przeglądając blogi, które zajmują pierwsze miejsca, poczułam się zaszczycona,  że według Komisji Konkursowej mój blog nadaje się, aby wrzucić do do jednego worka z blogami ludzi śmiertelnie chorych, z wielkimi dramatami życiowymi. 
Wiem, że w rywalizacji z nimi nie mam najmniejszych szans. Mimo że moi znajomi, czytelnicy i inni wspierali mnie swoimi głosami, z takimi blogami nie poradzę sobie, nie mam takiej siły przebicia. Dla mnie największą wygraną jest pierwsza setka w chwili obecnej na 1303 blogi w tej kategorii, piąta strona, dwie kuleczki (6-50 głosów). Wyróżnieniem dla mnie jest, że dzięki Wam zajechałam w tym konkursie tak daleko. Zaszczytem jest to,  że Komisja doceniła mojego bloga, zauważyła czy cokolwiek. To jest moje małe zwycięstwo. Do końca drugiego etapu dostały dwa dni. Zobaczymy, jak to dalej się potoczy.

Pozdrawiam i dziękuję za wsparcie, kleo.


poniedziałek, 18 stycznia 2010

# 38, jednolita struktura organizmu zwanego społeczeństwem

Mojemu braciszkowi ostatnio zepsuł się komputer. Nie mam pojęcia, co tam z nim jest nie tak, bo nie jestem specjalistą od elektroniki. W każdym razie, pewnego pochmurnego i zimnego poranka (wszystkie ostatnio takie są..), kiedy jak co rano wtargnęłam do jego pokoju, aby za nogi wyciągnąć go z łóżka, zobaczyłam na półce cudowne i bardzo skomplikowane urządzenie, które mnie napełniło boską weną.
Przejdę do rzeczy. Otóż ostatnio na historii omawialiśmy zagadnienia związane z drugą połową XIX wieku - polityka zaborców wobec Polaków, odpowiedź naszego narodu na działania Prusaków i Rosjan. Pojawiło się tam pojęcie "Praca organiczna", czyli idea, która zakładała, że społeczeństwo jest pewnego rodzaju organizmem, w którym każdy musi dobrze wykonywać swoją pracę, bo inaczej system będzie szwankować. Tak jak w człowieku musi dobrze pracować serce, nerki, wątroba, żołądek, tak w społeczeństwie każda grupa czy jednostka musi dobrze wypełniać swoje funkcje. 
Moim zdaniem to dobre rozumowanie, przydałoby się zastosować je w obecnych czasach. Każdemu z nas została przeznaczona jakaś konkretna rola. Lekarz leczy ludzi, prawnicy bronią ich bądź pogrążają, politycy starają się zmieniać nasz kraj (w założeniu, że będzie lepiej, co niestety nie zawsze im wychodzi), hydraulik naprawia rury, urzędnik wypełnia papierki, sprzątaczka po nich wszystkich zamiata. Jednak, jaki chaos wkrada się w funkcjonowanie organizmu, który przecież musi działać na pełnych obrotach, bo życie się toczy i na nikogo nie czeka, kiedy do "ustroju" wkradają się piekielne szczegóły, kiedy prawo i rządzące światem normy moralne zostają zlekceważone i zdeptane przez pędzących do sławy ludzi różnego pokroju. Jaki bałagan robi się, kiedy lekarz potajemnie bierze kopertę, kiedy ustawiane są mecze, kiedy w rządzie rodzą się kolejne afery głupsze do polityków, kiedy sprzątaczka źle umyje podłogę, a rury pękną albo zacznie z nich przeraźliwie śmierdzieć z powodu fuszerki odwalonej przez hydraulika.  Robi się zamieszanie, osądzanie i obwinianie każdy każdego, rzucanie mięsem, pozwy, wyroki i inne rzeczy z kosmosu. Gdyby wszystko działało jak należy, panowałby ład i harmonia. 
To trochę jak układanie klocków domina. Kiedy przewróci się jeden, walą się wszystkie - reakcja łańcuchowa. Im bliżej końca, tym mniej do naprawiania. Gorzej, kiedy coś się sypnie na samym początku - całą układankę szlag trafia. Można by ułożyć wyżej wspomniane grupy społeczne w taką jakby hierarchię zaczynając od tych postawionych najwyżej, czyli tych, którzy pełnią funkcję w państwie: politycy i cała ta otoczka, dalej postawić dbających o porządek i zdrowie - prawników, lekarzy, pielęgniarki, dalej sprzątaczki i innych tych, którzy muszą maczać palce w brudnej robocie. Między nimi wynikają zależności. Kiedy wybuchnie jakiś bunt wśród sprzątaczek, będzie brudno, ale większego krzyku w państwie to nie narobi. Gorzej, jeśli idzie o pielęgniarki, bo tu chodzi o życie ludzi, ale to inna historia. A więc przewracają się klocki od sprzątaczek do końca. A kiedy nie gra coś wśród prawników, lekarzy, albo polityków? Robi się zamieszanie na skalę całego kraju. Szpitale strajkują, politycy wplątują w swoje interesy prawników, którzy również mają czasem coś na sumieniu, w rządzie bałagan, na ulicach bałagan, bo robotnicy nie wiedzą, co i jak kiedy nie ma im kto powiedzieć, jakie są plany. I sypie się cała układanka.
Gdyby tak ludzie potrafili się między sobą dogadać, być szczerzy wobec innych ludzi, wobec samych siebie, gdyby ktoś chciał zadbać, choć odrobinę o ten bałagan. Gdyby zapanowała jakaś harmonia, porządek, mogłoby być tak pięknie. Ale o czym ja tu gadam? Co ja zdziałam? Pogadam, pogadam, a w Polsce jak klocki domino są porozwalane bez ładu i składu, tak też zostanie.

Pozdrawiam, kleo.


P.S: Chciałam na początku to porównać do działania komputera, ale że się na tym nie znam, a do głowy przyszło mi ciekawsze porównanie (może oklepane, ale bardziej mi się spodobało) do domina. Jednak wstawię tu zdjęcie tego cudownego urządzenia z całą górą różnych gniazdek, płytek i innych, tak ku pamięci. 

niedziela, 17 stycznia 2010

# 37, człowiek o wielu twarzach.

Sytuacja # 1: Załóżmy, że w jakiejś przypadkowej klasie jest jakiś przypadkowy uczeń. Na tle całej klasy bardzo się wyróżnia, bo jest odlotowy, ma wielu przyjaciół, jest naprawdę lubiany, ludzie lgną do niego jak ćmy do światła. Jest taki niezwykły, oryginalny, potrafi postawić się trendowi i wyznaczyć nowy nurt. Potrafi szydzić komuś w twarz i pokazać, jakim jest wrednym bydlakiem, jeśli kogoś nie lubi. Dziewczyna wyznacza w klasie styl ubioru i wszystkie jej koleżanki chcą się jej podlizać, przypodobać, aby tylko znaleźć się w kręgu jej najbliższych przyjaciół. Chłopak jest przywódcą - najważniejszym ze wszystkich chłopaków. Gra, w którą gra jest najlepszą grą na świecie i za podrzędnych szeregowców jest uważany za guru. Na jego dziewczynę nikt nie śmie spojrzeć nawet, nie powie o niej złego słowa - to on mówi, która jest ładna a która nie. W towarzystwie jest wielkim kozakiem, ma się za niewiadomo kogo i w ogóle jest och i ach. Wszystkie dziewczyny na niego lecą, bo ma fajne ciuchy i jest najfajniejszym chłopakiem we wszechświecie (chłopak - w Stanach obowiązkowo kapitan szkolnej drużyny; dziewczyna - kapitanka cheerleaderek). Jest najpiękniejszym, najmądrzejszym stworzeniem na Ziemi, a przynajmniej za takiego się uważa.
Sytuacja # 2: Załóżmy, że mówimy o chłopaku, bo wtedy będzie zabawniej to wyglądać. A więc, nasz Kozak i przystojniak numer jeden zakochał się po uszy. Dla swojej dziewczyny zrobi wszystko, mięknie i robi się uległy, ale tylko dla niej (oczywiście). Nawet koledzy nikną w jej blasku. Kiedy dawni przyjaciele chcą go wyciągnąć na mecz, koncert, czy choćby na piwo do baru, a dziewczyna wyrazi sprzeciw, nie umie się jej postawić i po wielkim klasowym kozaku ginie ślad. Dziewczyna całkowicie go zdominowała, nie umie jej  odmówić, ginie jego pewność siebie i staje się pośmiewiskiem wśród znajomych, bo "taki z niego był kozak, a lasce nie umie się postawić".
Sytuacja # 3: Nasz Kozak trafia do domu. Jest zbuntowanym nastolatkiem, dojrzewa, burza hormonów, a więc wszystko, co rozwydrzone dzieciątko powie musi się stać, bo jak nie to ucieknie z domu/zabije się/święcie się obrazi/bla blabla. Pyskuje, a jego słowa nie raz i nie dwa wbijają jego rodzicom szpile w serce. Biedni rodzice, którzy muszą znosić humory Pana Lalusia. Przecież liczy się tylko on, jego zdanie, jego uczucia, jego zakichany interes. To, że rodzice płaczą przez niego po nocach, załamują ręce, starają się znosić jakoś piekło, które robi im w domu wcale się nie liczy. Mogłabym zrozumieć naturę zbuntowanego nastolatka, który ma swoich rodziców za nic i jest całkiem od nich niezależny. Ale zawsze jest ALE. Więc gdy tylko Kozak potrzebuje kasy, pomocy, doskonale wie, gdzie się udać. Robi maślane oczka, ładnie prosi, obiecuje, że będzie grzeczny. Błędne koło, bo za dwa dni, kiedy już nie będzie miał sprawy do rodziców, skończą się uprzejmości.
Sytuacja # 4: Taki obrazek: przyjaciółki, zawsze razem, nierozłączna święta trójca, od małego razem w piaskownicy, każda z nich wie o sekretach innej. Jednak z czasem ludzie się zmieniają. Dwie z trójki stają się fankami techna, różowego, fajnych samochodów i Kozaków. Trzecia zostaje fanką rocka, koncertów i glanów. I choć kiedyś łączyła je nierozerwalna przyjaźń, zmieniło się tak wiele. Te dwie obrabiają zadek trzeciej, rockmenka obgaduje tamte dwie. I choć nadal się spotykają i grają przyjaźń, która prędzej czy później się rozsypie, nic już nie jest takie jak było kiedyś.
Sytuacja #5: Jakaś dziewczyna poznaje chłopaka swoich marzeń. Niestety, ona jest królową POPu, a on metalem z tłustymi włosami. Ona za wszelką cenę próbuje mu się przypodobać, próbuje wszystkiego, ale on jej nie zauważa. W końcu postanawia mu pokazać, że nie jest Miss Zadartego Nosa i Królową Popu, tylko metalem z prawdziwego zdarzenia. Czyta w Internecie na temat metalu na wszelkiego rodzaju forach, zaczyna słuchać muzyki, która jej nie podchodzi. Choć chciała się dla niego zmienić, nie może strawić tej muzyki. Obmyśla więc szatański plan. Przed nim będzie grała metalówę, a kiedy tylko będzie daleko będzie znów malować paznokcie na różowo i słuchać Paris Hilton. Zrobi to, aby go przy sobie utrzymać. Czy jest w tym coś złego? 
Pozerstwo, szpanerstwo, dwulicowość. Jak wielu jest ludzi, którzy oszukują siebie, swoich najbliższych, grają jakieś głupie przedstawienie nie wiadomo właściwie, w jakim celu. Chcą pokazać, że są fajni, jedyni w swoim rodzaju, niepowtarzalni, że tworzą nowy gatunek? Dobry gatunek ludzi? Śmiem w to wątpić.

Pozdrawiam, kleo.

rys. Mleczko, oczywiście.

+ muzyka:
Prodigy - Breathe.mp3
sick puppies - all the same.mp3

P.S: Dziękuję z całego serca za wszystkie głosy oddane do tej pory. Miło mi, że Blog cieszy się takim  zainteresowaniem. Pozdrawiam.

sobota, 16 stycznia 2010

# 36. Ludzie, którzy śmierdzą.

Codziennie wracam do domu ze szkoły autobusem. Wiadomo, jak to w komunikacji - ciasno, duszno, zdarza się, że do autobusu zwali się młodzież, która wraca z treningu i niesie ze sobą przykrą woń potu. Mogłoby się wydawać, że będę pisać o tym, że ludzie powinni koniecznie używać dezodorantów, bo w autobusie czasem można umrzeć jak zaśmierdzi, ale nie. Zaskoczę Was, nie po raz pierwszy (mam nadzieję).
Zdarza się, że w autobusie stoi tyle ludzi, że więcej trudno byłoby już wcisnąć. Ściskają się jak szprotki w puszce, leżą jeden na drugim. Najciekawsze jest to, że czasami są wolne miejsca siedzące. Siedzi tylko jedna osoba, na miejscu obok okna, a to drugie miejsce jest wolne i czeka aż ktoś je zajmie. Dlaczego Ci stojący ludzie nie usiądą? Dlatego, że ktoś nie jest lubiany (jeśli dookoła stoją znajomi), nie ma nowej kurtki, jest brudny albo ma niewyprane ciuchy, wiemy o jego ciężkiej chorobie? Nie rozumiem tego. Przecież ludzie nie gryzą, a to jest tylko przejazd autobusem. Ale stereotypy biorą górę. Ktoś kto jest nieschludnie ubrany, wiemy że jest śmiertelnie chory, czy jakakolwiek inna rzecz, która jest niezgodna z przyjętymi normami mody, bycia fajnym czy cokolwiek sprawia, że dana osoba jest inna, gorsza, zła etc. Każda nieakceptowana przez stereotypy rzecz jest dobrą wymówką aby postać w autobusie i trochę poprzytulać się do innych ludzi. Przecież ta "inna rasa ludzi" nie śmierdzi. Są podobni do nas, mają problemy, milion trosk na karku. A my traktujemy ich jakby wyszli z kąpieli w naturalnym nawozie. Ich problemy, brud, choroba, niefajność (jeśli można powiedzieć, że ktokolwiek może być niefajny) nie przeskoczą na nas jak pchła. Można się dosiąść do kogoś. To że ludzie różnią się od siebie, że każdy z nas jest indywidualną jednostką nie sprawia, że ktoś "obcy" jest agresywny i zarazi nas czymś, co nas brzydzi. Wręcz przeciwnie. Znam kilka osób, które po zajęciu wolnego miejsca poznały naprawdę niezwykłe osoby, przyjaciół a nawet drugą połówkę w jednym przypadku. 
Nikt nie karze rozmawiać z tą osobą, zagadywać, nawiązywać nowych znajomości. Trzeba uświadomić sobie, że ten ktoś kto tam siedzi również jest człowiekiem.  Znam jedną osobę, która zawsze siedziała w autobusie jak odludek, każdy ją omijał. Ja ją znałam i wiedziałam jaka jest, kiedy się ją bliżej pozna. Mimo że nie jest ani pięknością tylko przeciętną dziewczyną, ma złote serce i jest cudowną dziewczyną. Ta osoba przez to, że mimo że miejsce obok niej było wolne a dookoła stało dużo ludzi i nikt nie usiadł wpędziła się w gigantyczne kompleksy. Dopiero szczera rozmowa z przyjaciółmi ją z dołka wyciągnęła. Do czego piję? Ci ludzie to także LUDZIE, którzy mają uczucia i trzeba traktować ich jak równych sobie. A nawet jeśli inni ludzie są nam obojętni, usiądźmy, aby rozluźnić ścisk panujący w autobusie, dla komfortu jazdy wszystkich podróżujących.
Człowiek nie szambo - nie śmierdzi.


Pozdrawiam, kleo.

piątek, 15 stycznia 2010

# 35, kiedy ktoś umiera.

Nastawiałam się na ciężki dzień. Jednak to wszystko przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Piątek, dziewięć lekcji, dwa *cenzurka* wuefy, polski, matma - niebo się znaczy. Kocham piątki. W sumie jakoś przeżyłabym to wszystko, gdyby nie bardzo przykra wiadomość o śmierci rodzica jednego z naszych klasowych kolegów. Wiadomość, która kopnęła wszystkich. Łzy w oczach wychowawczyni, przygnębione i nieobecne twarze kolegów i koleżanek, puste miejsce naszego Kolegi, który jeszcze wczoraj cieszył, że się poprawiło i że będzie tylko lepiej. Zastanawiam się, jak on się trzyma. Głupie pytanie. Jak może trzymać się ktoś, kto stracił rodzica? Chciałabym mu pomóc, wesprzeć go jakoś. Gdybym mogła przewróciłabym do życia.. Jak to jest, że jednego dnia ktoś jest, a następnego już go nie ma?
Tylko co powiedzieć? Jak zachować się w takiej sytuacji? To krępująca dla mnie sprawa. W poniedziałek będzie pogrzeb. Podejdę do Kolegi, spojrzę w smutne, pełne żalu oczy. I co? Popatrzę na niego a później? Nie wiem, jak się zachować. "Przykro mi"? Jemu też. "Moje kondolencje"? To nie przywróci nikomu życia, a tylko go dokopie całkowicie. Brakuje słów, aby jakoś go wesprzeć, sprawić by poczuł się lepiej. Mam w naturze dbanie o to, by ludzie byli szczęśliwi. Chciałabym ulżyć mu w jego smutku. Gdybym tylko umiała. Gdybym tylko mogła..
Chyba zrezygnuję z pustych słów. Ubiorę się jak na taką, jakże smutną okoliczność przystało, zapłaczę cicho, spojrzę mu w oczy i mocno uścisnę. To chyba najlepsze rozwiązanie. Po prostu być.

Przez noc droga do świtania -
Przez wątpienie do poznania -
Przez błądzenie do mądrości -
Przez śmierć do nieśmiertelności.

— Roman Zmorski

środa, 13 stycznia 2010

# 34, czyli piękny dzień.

Dobija mnie fakt, że kiedy tylko mam się zabrać do roboty i nawet już się zmobilizuje i naprawdę mi się chce, to musi zza chmur wyjść piękne, zimowe słońce, które tak pięknie odbija się w śniegu i kompletnie mnie demotywuje. To niesprawiedliwe, że kiedy siedziałam w szkole było nawet znośnie, kiedy wychodziłam było paskudnie, kiedy chcę zabrać się za 263 dziadowe słówka z angielskiego świeci takie słońce, że w środku wszystko mi się cieszy. Założę się, że kiedy skończę naukę albo znów się zachmurzy, albo będzie już ciemno (stawiam na drugą ewentualność, bo kartkówka jutro w głowie kompletny słówkowy "nieogar"). Mam ochotę wyjść na słońce i cieszyć się nim. Chciałabym, żeby znów było lato albo wiosna chociaż. Może być zima, ale bez śniegu i zasp po kolana, z temperaturą dodatnią i z długimi dniami.. Dlaczego natura musi być tak złośliwa, że słońce świeci mi prosto w oczy i kusi "olej słówka i idź śmigać po dworze".. Potworne, przeżywam walkę wewnętrzną.

Chyba pora zabrać się za słówka. Koniec marudzenia - im szybciej tym lepiej. 

Może później napiszę coś normalnego.


EDIT po kilku minutach:

ACH! Życie się do mnie uśmiecha - słówka po weekendzie :D może jednak dziś się gdzieś wybiorę? Albo nadrobię szkolne zaległości, których ostatnio mam całą gromadkę..


Pozdrawiam, kleo.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

# 33, czyli pamiętna euforia!

"Jesteśmy jak najbardziej zainteresowani współpracą z Tobą i aż mi głupio, że to Ty piszesz pierwsza, kiedy to my powinniśmy napisać do Ciebie. [...] Myślę, że najlepiej byłoby stworzyć taki stały cykl - co miesiąc jeden Twój felieton, na tej samej stronie, w tym samym miejscu. Taki "stały punkt programu". Co Ty na to? Do tego oczywiście inne Twoje teksty, jeśli tylko będziesz chciała je napisać - a widzę, że chcesz ; ) No ale szczegóły ustalimy później..."

CHOLENDERKA! LATAM! JA LATAM!

A co tam, musicie wszystko wiedzieć?! Po prostu cieszcie się razem ze mną!


# 32, o seksie, mózgu i innych rzeczach budzących kontrowersje

Owszem, temat dość kontrowersyjny. Temat tabu, o którym tak po prostu sobie gadać bez wstydu czasem nie wypada. Ale czasem ktoś może się wypowiedzieć, więc się wypowiem. Mam na ten temat swoje zdanie, więc co mi szkodzi?
Wokół seksu robi się wiele szumu. W szkole uświadamiają na temat tego do czego służą prezerwatywy i mówią, że tabletki upośledzają w jakimś stopniu czynności jajowodów i o tym, że dzieci nie przynosi bocian i jak się zabezpieczyć przed posiadaniem dzieciątka w wieku nastu lat i takie tam różne rzeczy z kosmosu (a może raczej z Bravo z rubryczki "Seks nastolatków, czyli poradnik jak szybko zostać mamusią"), w domu rodzice starają się jakoś wprowadzić swoje dzieci w te sprawy, żeby ich latorośle nie robiły głupot. Dużo gadania i tak na dobrą sprawę całkiem bezsensownego. Rodzice wierzą swoim pociechom i uważają, że ich dzieci są mądre i wiedzą, że seks nie jest dla nich. Figa z makiem! Młodzież doskonale wie, "skąd się biorą dzieci" i niejedna gimnazjalistka czy licealistka (chłopaków też się to tyczy, żeby nie było) ma życie erotyczne bujniejsze niż rodzice. Kamasutrę i wszystkie jej tajniki znają i nie mogą się doczekać, kiedy przetestują kolejne. Robią coś co tak naprawdę nie jest przeznaczone dla nich. Zamiast zajmować się spotkaniami ze znajomymi, imprezowaniem czy czymkolwiek co jest adekwatne do ich wieku, biorą się za rzeczy zarezerwowane dla dorosłych, którzy (zazwyczaj) wiedzą, co robią. Chociaż, nawet niektórzy dorośli niszczą wyjątkowość  tej intymnej części naszego życia niedochowując wierności, czy do trzydziestki zmieniając partnerów jak rękawiczki. To ma jakieś głębsze znaczenie. To nie tylko gimnastyka, jakaś zwykła czynność fizjologiczna. Ludzie nie są zwierzętami, powinni umieć zapanować nad "nieludzkimi" odruchami. Ciało, ciało, ciało. Każdy z nas jest piękny i cudowny. Pociąg seksualny, który uruchamia się w okresie dojrzewania również działa. Dostaliśmy organy potrzebne do tego czy owego, ale czy to znaczy, że musimy robić z nich użytek co rano zamiast porannej gimnastyki? To powinna być jakaś szczególna "świętość", nasza cielesność nie powinna być dostępna dla każdego, tylko powinniśmy dawać ją komuś, na kim nam zależy. To trochę jakby sprzedawanie siebie na rynku, gdzie liczy się, że jest tanie (czyt. łatwe) i ładne. Ludzie sami siebie traktują jak... rzeczy? Nie okazują sobie samym szacunku, sami siebie obrzucają brudami z rynsztoku i z zabłoconą twarzą idą przez tłum ludzi. Takie rzeczy jak to, że ta przespała się z tym (a on ma kilka innych babeczek na boku) nie przemijają cicho i ludzie zwyczajnie o tym gadają, jak tylko wpadnie im jakaś nowinka w ucho. Chyba nikomu z nas nie zależy na zszarganej opinii. 
Poza tym, ktoś mądry kiedyś powiedział: "Seks… Organy do jego uprawiania ma każdy. Ale nie każdy wie, że najcudowniejszym organem seksualnym pozostaje mózg". Warto pamiętać, że te kilka minut nie odgrywa się tylko na zewnątrz, ale w naszej głowie. Przeżywanie tego w jakiś specjalny sposób może coś w nas zmienić, zacementować uczycie między dwojgiem kochających się ludzi, dać im szczęście jakim  jest dziecko. Jeśli nie wiemy, czym jest seks i jak z niego korzystać, nie bierzmy się za to, bo nie warto. Lepiej poczekać, aż spotkamy tego odpowiedniego partnera, z którym seks przestanie być pięciominutową przyjemnością rano i wieczorem a stanie się czymś niezwykłym, szczególnym, czego będziemy wyczekiwać i z czego będziemy się cieszyć. Do wszystkiego trzeba dorosnąć. A do tego jak chcemy to zrobić, kiedy i gdzie trzeba naprawdę długo się zastanawiać. Nie śpieszyć się, bo pośpiech w tych sprawach nie pomaga. Zadbać, aby to było coś pięknego i niezapomnianego.

Pozdrawiam, kleo. 

niedziela, 10 stycznia 2010

# 31, dziś nie o kazaniu.

Osiemnastkę zaliczam do udanych. Było dużo śmiechu, tańców, litry wódki (oczywiście), cudowni ludzie. Czego więcej chcieć? Podczas tej imprezy stały się dwie rzeczy, o których chciałabym tu napisać.

Punkt numer jeden, czyli zaczynamy od mniej optymistycznej wizji. Tą milszą zostawimy sobie na koniec. A więc pojęcie osiemnastki nieodłącznie kojarzy się z alkoholem i upojeniem nim, w czego efekcie robi się głupie rzeczy. Osobiście nie mam nic do picia alkoholu, wszystko jest dla ludzi. Ale co za dużo, to nie zdrowo. Można se wypić, przecież przez to świat się nie kończy, ale trzeba znać umiar. Po co nawalić się tak, żeby mieć przekichaną całą imprezę? Przecież to nie niesie ze sobą nic fajnego. Wszyscy na ciebie krzywo patrzą, ty sam zataczasz się, rzygasz sobie na buty, albo kimasz na krześle (przesypiasz najlepszą zazwyczaj zabawę, jak na złość). Po co narąbać się jak dzwonek na samym początku, robić głupoty i mieć zepsutą imprezę. Nie rozumiem tego. Trzeba umieć korzystać z tego, co nam jest dane, ale z GŁOWĄ, ludzie. Od czegoś rozumek Bozia dała, należy z niego często korzystać, bo nieużywany zamarza i staje się mało elastyczny i mało przydatny. Pijcie ludzie, jeśli tak bardzo to lubicie, ale pijcie tak, żeby się dobrze bawić, żeby było wesoło, ale bez miliona konsekwencji.

Punkt numer dwa, czyli cudowna przemiana. Kolega cichy, spokojny,  sprawiający wrażenie, jakby mógł żyć bez ludzi. Zawsze wydawało mi się, że będzie taki samotny i współczułam mu. Sama nie wyobrażam sobie życia bez kontaktów ze znajomymi i przyjaciółmi. Nieśmiałość bardzo w przeszkadza w nawiązywaniu znajomości, wiem to z własnego doświadczenia. Trudno się przemóc i gadać z ludźmi nieco pod przymusem, jeśli nie jest to powołaniem naszym. Jednak wczoraj stało się coś pięknego. Ten kolega był razem z nami na urodzinach (na szczęście dał się zaciągnąć, ale długo trzeba było go przekonywać). I wiem, że na pewno cieszy się, że go wyciągneliśmy i że nie żałuje tego, że spędził ten wieczór z klasą. Bawił się świetnie, tańczył, gadał jak najęty, jak zupełnie nowy człowiek. Cały czas się uśmiechał i wyznał mi, że nigdy się tak nie czuł i że po tej imprezie wiele się zmieni. Mój kolega jest doskonałym przykładem na to, że człowiek może przejść niesamowitą metamorfozę, jeśli tylko chce i kiedy dopuści do siebie ludzi, którzy zechcą mu pomóc. Cieszę się, że mogłam uczestniczyć w tej przemianie i przyglądać się jak rodzi się w nim jakaś.. radość. Podziwiam takich ludzi, którzy potrafią coś w sobie zmienić, bo mi przychodzi to z wielkim trudem.

Pozdrawiam Was ciepło, kleo.

czwartek, 7 stycznia 2010

# 30, bawmy się w dzieci!

Uwielbiam być dzieciakiem! Uwielbiam cieszyć się z głupot, uwielbiam sankowe wygłupy z moją klasą. Ze śmiechu boli mnie brzuch, jestem cała mokra, rozmazana, zmarznięta (gdzie są moje palce?!), siedzę z dziecięcymi rumieńcami na buziaku i cieszę się sama do siebie. Gdyby ktoś mnie teraz zobaczył, pomyślałby na pewno, że mam coś z głową.
Fajna rzecz: cieszyć się z najmniejszych rzeczy. Skok hormonów szczęścia wprowadził mnie w stan euforii i mam diabliki w oczach i ochotę, żeby się wydurniać. W dzisiejszym świecie brakuje czasu, żeby na chwilę się zapomnieć i oddać się dziecięcej radości, nie myśląc o problemach i wszystkim, co złe. Każdemu z nas przydałby się czasem taki dzień, jaki ja przeżyłam dziś. Życie byłoby przyjemniejsze i ludzie byliby ze sobą szczęśliwsi. Im mniej stresu, tym przyjemniejsza atmosfera. Znajdźmy czas na wszystko: na pracę, obowiązki, ale i lenistwo i zabawę.
Zostawiam Was na razie, idę cieszyć się wolnym wczesnym popołudniem, poleniuchować odrobinę i powygłupiać się, świętować dobry humor, którego przez szkołę ostatnio brak. Muszę zregenerować siły, aby wieczorkiem mieć moc i ochotę zasiąść do lekcji, uhuhu. Hormonki, historia i chemia wzywają! Może później jeszcze do Was zajrzę.

Pozdrawiam bardzo szczęśliwie, kleo.

KUPA MIĘCI

2 ha :)

+ trochę muzyki:
Michael Jackson - Liberian girl

środa, 6 stycznia 2010

# 29, czyli o rodzicach słów kilka

Tak sobie przypomniałam, że podczas jakiejś mszy przyszły mi do głowy dwa pomysły na posty, a do tej pory wykorzystałam tylko jeden z nich. No nic, nie ważne, że o mały włos o tym nie zapomniałam. Ważne, że sobie przypomniałam. Już, już. Nie trzymam dłużej w niepewności. Dziś pogadam sobie na temat rodziców.
Dwoje ludzi, którzy dali nam życie. Dali nam swoje geny, jesteśmy do nich podobni z wyglądu, z charakteru. Opiekowali się nami, kiedy tego potrzebowaliśmy, od początku naszego ziemskiego bytu. Zmieniali pieluszki, wstawali w nocy, kiedy płakaliśmy wniebogłosy, karmili, usypiali, śpiewali kołysanki. Później opowiadali bajki, bawili się klockami, lalkami, samochodami, w dom i inne takie. Starali się nas wychować na dobrych ludzi, byli przy nas w ważnych momentach naszego życia. Zapewniali nam dom, jedzenie, ubrania, czyli to co niezbędne do życia. Były też prezenty na gwiazdkę, prezenty bez okazji. Rodzice obdarowywali nas, kiedy tylko mogli (czyt. kiedy mieli pieniądze i mogli sobie pozwolić na wydatki inne niż podstawowe. Czasem rezygnowali ze swoich przyjemności, żeby sprawić nam radość). Pocieszali nas, kiedy przeżywaliśmy pierwszą nieszczęśliwą miłość, kiedy zmagaliśmy się z problemami wieku dziecięcego a później nastoletniego. Wyciągali nas z kłopotów, dawali nam wiele cennych rad, pomagali w trudnych wyborach, zawsze wspierali nas w naszych decyzjach (nawet jeśli im się nie podobały. No i oczywiście, o ile były dobre). Uświadamiali nas, co jest dobre a co złe i ogólnie mówiąc, nauczyli nas życia. Dali nam wzór postępowania dobrego człowieka, stworzyli w wyobraźni model prawdziwej rodziny. Oczywiście nie wszędzie działo się tak pięknie i cukierkowo, bo świat ma wiele barw. Wiele jest rodzin, gdzie jest tylko jeden rodzic z powodu śmierci drugiego, choroby, rozwodu. Różne dzieją się krzywdy. Ale mimo wszystko, nadal kochamy rodziców. Mam wrażenie, że nawet bardziej niż wtedy, kiedy wiemy, że nigdzie się nie wybierają. 
Przejdę do sedna moich rozważań kazaniowych. Kiedy czasem słyszy się rozmowę nastolatków, włos się jeży na głowie. "Moja stara" - tak dziś mówimy o kochanej mamusi, której tyle zawdzięczamy. Bo przecież "moja stara" nie pozwala mi palić, chodzić na dyskoteki, zalewać się w trupa na domówkach (tego nastolatek potrzebuje do pełni szczęścia), wszystkiego mi zakazuje, karze sprzątać swój pokój i chodzić do kościoła i w ogóle jest frajerką, bo jest staroświecka i ... Tu padają czasem takie epitety, że mam ochotę zatkać uszy. Tak się zastanawiam, czy osoba, która tak mówi na temat swojej mamy wie, że ona to robi aby go chronić i dlatego, że się o niego martwi i nie chce, aby wpakował się w kłopoty. Ale to w tym momencie nie jest ważne. Powyżywa się na matce, zrobi z niej kozła ofiarnego, bo "nigdy na nic nie pozwala". Obierze taktykę "dziecka na gigancie", zwieje z domu, będzie wagarować, palić i robić wszystko, co mamie się nie podoba -  "na złość mamusi odmrozić sobie uszy". Oczywiście, kiedy tylko taki delikwent wpadnie w tarapaty, do kogo wyciągnie rękę, prosząc o pomoc? Do mamy, bo kto inny mu pomoże. Kiedy mamy kłopoty, wielu "lojalnych" odwróci się i nie usłyszy naszego wołania. Matka swojemu dziecku zawsze przyjdzie z pomocą. Nawet wtedy, kiedy to dziecko jest największym dup*iem na świecie.
Nikt nie jest idealny. Wszyscy mamy wady i zalety. Nawet kiedy mama ględzi nad uchem tak, że masz już jej dość, albo jak zakazuje czy nakazuje czy cokolwiek i nawet wtedy, kiedy masz ją za największą jędzę, ona nadal jest mamą. Zasługuje na szacunek, bo poświęciła swoje życie, aby wychować Cię na porządnego człowieka. Nawet kiedy jest jędzowatą marudą, zasługuje na krótkie słowo: "kocham".


Pozdrawiam, kleo.

wtorek, 5 stycznia 2010

# 28, czyli o śmiało idących przez życie

Nawet zamulanie nad sentencjami łacińskimi, których według zwyczaju uczę się na ostatnią chwilę, może wywołać we mnie przypływ weny twórczej, ha! Genialne uczucie. Siedzisz i bez sensu (chociaż, gdyby się nad tym zastanowić.. za dużo filozofowania!) klepiesz w kółko te same zwroty i nagle dostajesz kopniaka i już wiesz, o czym dziś napiszesz! Masz taką moc, że mógłbyś książkę napisać, yeah. Ale pora przejść w końcu do tematu, bo stracę myśl.
Otóż, krótkie zdanie: Fortes fortuna iuvat. Dla większości z Was być może znaczy to tyle, co dla mnie jakiekolwiek zdanie po niemiecku, więc przetłumaczę: Śmiałym los sprzyja. To mnie dziś zainspirowało i skłoniło do myślenia.
Jestem raczej tchórzliwym człowiekiem, boję się ludzi i całego otaczającego mnie świata (w przybliżeniu). Gdyby nie wspomagający mnie dobrzy ludzie, schowałabym się w piwnicy i nie wychodziła na światło dzienne. Tchórz ze mnie okrutny. Co gorsza, świat pełen jest takich gamoni jak ja. Bojące dudki, strusie z głowami w piachu. Cieszę się, że nie jestem osamotniona w mojej niedoli, ale ludzie - musimy wziąć się w garść! Do odważnych świat należy! Kiedy tak powtarzałam tą sentencję wyżej wspomnianą, uświadomiłam sobie jak wiele zależy od woli człowieka. Jak powiesz sobie: "Zrobię to! Jestem pewna, że mi się uda!" to uda się prędzej tego dokonać niż kiedy będzie się zrzędzić (złe przyzwyczajenie!), ryczeć i uciekać przed wyzwaniami, bo to "Na pewno się nie uda!" albo "Oni będą się ze mnie śmiać!". Wcale nie z Ciebie, tylko DO Ciebie. Nie mają z czego się śmiać, bo jesteś takim samym człowiekiem jak oni (tylko trochę bardziej tchórzliwym). Jeśli śmieją się z Ciebie, śmieją się też z siebie. Nie warto przejmować się złym słowem, tylko godnie je przyjmować. Jeżeli jest słuszne, dążyć do takiej zmiany, po której słów krytyki już nie usłyszysz. Walczyć o to, żeby nie bać się powiedzieć publicznie choćby jednego słowa, które niejednemu może coś uświadomić (trzeba zakładać, że możemy jakoś wpłynąć na drugiego człowieka). Przez życie trzeba iść śmiało, z podniesioną głową, stawiać czoła wyzwaniom napotykanym na swojej drodze. One nas wzmacniają, hartują naszego ducha walki i inne tam takie. Sami wiecie, że ci odważni mają w życiu z górki, bo wszystko potrafią załatwić, zadbać o swoje interesy. Przekazać ludziom to, co mają do przekazania bez histeryzowania i płaczu, spokojnie usiąść w ławce i zająć się rozmową z koleżanką.
Chciałabym mieć takie spokojne życie, bez stresu i nerwów przed każdą lekcją ("a jak mnie zapyta?!") czy publicznym wystąpieniem. Gdzie można kupić pewność siebie? Założę się, że wielu z nas chciałoby się w nią zaopatrzyć.
Trzórz się wymądrza. Możliwe. Takie przemyślenia nad sentencjami łacińskimi.

Pozdrawiam, kleo.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

# 27, czyli o dobrych chęciach

Jak to jest, że kiedy mam coś zrobić i wiem, że MUSZĘ koniecznie zrobić to akurat DZISIAJ, bo jutro już będzie za późno, to mimo szczerych chęci (naprawdę szczerych..) nie mogę się przemóc, żeby się do tego w końcu zabrać. Też tak macie, że kiedy zbliża się sprawdzian/klasówka/termin oddania referatu, macie 9656887445 innych zajęć, które są 965865 razy lepsze niż to, co koniecznie musisz zrobić? Ja tak mam od wieków. Zawsze wszystko na ostatnią chwilę, bo wcześniej kto by się tam przejmował, na pewno tego mało i wystarczy pół godzinki i sprawdzian (czy cokolwiek innego) jakoś się zaliczy. A kiedy już siadasz do książek i okazuję się, że tego "na pewno mało" w rzeczywistości jest bardzo dużo, czujesz się zdemotywowany i nawet zdrapywanie ceny z nowego pióra, po które się było przed chwilą w sklepie (aby tylko odwlec naukę) czy strojenie głupich min do lusterka, rysowanie kółeczek, kwadracików (czy innych figur geometrycznych), ludzików, które płaczą nad zeszytami czy karykatur nauczycieli (ostatnio moje ulubione zajęcie :D) jest lepsze niż nauka. A kiedy już zasiądziesz do tej nauki, nagle atakuje cię drukarka i miażdży palec wskazujący tej ręki, którą piszesz (bo akurat ten musisz wepchnąć do drukarki, żeby ratować gotowca, c'nie?!) co skutkuje tym, że diabli biorą robienie opasłych notatek, z których uwielbiasz się uczyć (no, może nie każdy lubi, ale mi tak najlepiej wchodzi, na przykład). Fajnie. No i w TV na pewno będzie coś ciekawego wieczorem (tak tak, o 21:30 Dowody zbrodni). Tak, nawet najlepsze chęci nie zagonią leniucha do książek. Czasem zdarza się, że zagoni, ale owocuje to zmiażdżonym palcem (buu). 
Refleksja nad zeszytem od historii. Reasumując, nie warto się uczyć, bo można zrobić sobie przy tym krzywdę.

Pozdrawiam, kleo.


+
muzyka:
The Rasmus feat. Anette Olzon  - October And April
Hey - Kto tam? Kto jest w środku?

niedziela, 3 stycznia 2010

# 26, czyli ostatni dzień wolności

Niedzielne popołudnie (właściwie już wieczór) większość polskiej młodzieży napawa grozą i doprowadza do stanów depresyjnych ze skłonnościami do autodestrukcji. Tak to przebiega w moim przypadku. Mogę znów chodzić do szkoły, bo życie w takim narzuconym z górny porządku daje mi poczucie bezpieczeństwa. To mam zrobić o tej porze, tamto o tamtej i wszystko jest jasne. Nie marnuje się ani jedna cenna chwila, wszystko jest poukładane i do przewidzenia. Brakuje mi takiej dyscypliny. Jednak nauka i sprawdziany (których nawiasem mówiąc będzie teraz powódź, bo do końca semestru momencik) mnie dobijają i mam ochotę skoczyć z mostu. Albo strzelić sobie w łeb, albo zrobić sobie inną krzywdę. To niesprawiedliwe i smutne, że po takim kompletnym luzie od razu lądujemy z wielkim hukiem na ziemi, obijając sobie to czy tamto. Rzeczywistość za nogi sprowadza nas z powrotem do szarej i w dodatku zimnej ostatnimi czasy rutyny (podobno -22 stopnie w nocy, rano nie ruszam się spod kołderki..), aby zagonić nas w kierat pracy. Taka jest prawda - life is brutal. Musimy się z tym pogodzić i iść napisać 9658554962555 sprawdzianów, zaliczyć to i owo i żyć w myślą, że do ferii już tylko trochę. Taka mała odrobinka, jakoś przeżyjemy. Przynajmniej miejmy taką nadzieję.
Na dobre zakończenie cudownej przerwy świątecznej i w ramach relaksu przed zakuwaniem historii - "Avatar". Polecam ten film Waszej uwadze.

Koniec obijania się, wracamy do życia. Jako, że mam dość napięty harmonogram, notki będą pojawiać się zdecydowanie rzadziej, niestety. Proszę o zrozumienie. Jestem tylko człowiekiem i to dość kiepsko znoszącym jakąkolwiek pracę. 
 
Pozdrawiam, kleo.

# 25, czyli o bożej krówce

To ciekawe, że podczas mszy świętej zawsze wpadnie mi do głowy pomysł na notkę. Dzisiaj do głowy przyszły mi dwa pomysły i co najważniejsze - nie zapomniałam, o czym chciałam pisać, co mi się dość często zdarza w strumieniu myśli i natłoku pytań. 
Przez całą mszę bacznie obserwowałam dziewczynę siedzącą w piątej ławce. Mogła mieć jakieś 13 lub 14 lat. Była uczesana w warkocze, miała błyszczące buty, czarną spódnicę, siedziała prosta jak struna obok swoich rodziców i uważnie słuchała księdza. Wyglądała jakby spała z otwartymi oczami, jednak uczestniczyła w dialogu między wiernymi a kapłanem. Niesamowicie oddana przez tą godzinę księdzu, jakby nie istniał świat. Słuchała, patrzyła, odpowiadała. Aż miło spojrzeć, kiedy nastolatka w okresie burzy hormonów i buntu przeciwko całemu światu, jak zaczarowana słucha każdego słowa (nawet kazania?!), kiedy większości pań (w tym jej matce) głowa zaczyna się kiwać, opadając na ramię i w myślach modli się: "Nie zacznij chrapać.. Nie chrap..". Tylko jedna rzecz psuła ten obrazek. 
Guma do żucia, którą przeżuwała ją przez całą mszę. Z mojej perspektywy wyglądała jak jakiś przeżuwający trawę zwierzak. Skojarzyła mi się z krową. Miała nawet łaciaty płaszczyk i blond pasemka na dość ciemnych włosach no i ten krowi wyraz twarzy, kiedy ciele przez cały dzień stoi na pastwisku i gryzie trawę - znudzony i zaspany. Krowa jak malowana. Nawet gapiła się na księdza jak "ciele na malowane wrota". Takie miałam wrażenie. Jakby słuchała, ale jednym uchem jej wpadało a drugim wypadało i jakby cała jej uwaga skupiała się na tej wstrętnej gumie. A z resztą, nawet jeśli słuchała i wiedziała, o co chodzi... Nie zmienia to faktu, że przeżuwała, calusieńką mszę. Taka boża krówka.
Dość zabawny widok. Wszyscy ludzie dookoła modlą się ze skupioną twarzą. Zdarza się też, że udają modlitwę i uwagę a tak naprawdę myślą o problemach, o tym co ugotować na obiad albo czy jechać do rodziców czy do teściów i wtedy w roztrzepaniu zamiast wykonać gest "moja wina",  czynią znak krzyża, robią się czerwoni i do końca mszy gapią się w podłogę, czując na plecach rozbawione spojrzenia innych wiernych. I nasza boża krówka, która stanowi zabójczą mieszankę i w sumie nie wiadomo, po co przyszła do kościoła. Słuchać czy żuć tą gumę, nie pozwalając mi skupić się na czymkolwiek innym. Niby po bożemu, ale jednak dość lekceważąco. Nawet nauczyciele na lekcji nie życzą sobie gumy w jadaczkach, bo to niekulturalne. Taka grzeczna dziewczynka a przeżuwa jak śmierdzące bydło. Oj, nieładnie. Nieładnie.

Pozdrawiam, kleo.

sobota, 2 stycznia 2010

# 24, czyli życie to wyższa matematyka

Życie można by przedstawić jako wzór matematyczny. Wzór bardzo zawiły, skomplikowany (jak to życie...), którego nie da się nauczyć na pamięć, bo jest zbyt zakręcony (załóżmy tak, bo w sumie kiedy można byłoby nauczyć się "wzoru na życie" na pamięć, jaki byłby sens ludzkiego istnienia?). To taka matematyczna kombinacja, z której można wyznaczyć wiele zmiennych. Współczynniki szczęścia, zdrowia, smutków i trosk, czy innych takich. Podstawiając pod litery różne liczby otrzymuje się całkiem inny wynik, czyli całkiem inne życie. Z każdą chwilą te liczby ulegają zmianie(w zależności od nastrojów nasze życie jest superekstra lub też "w miarę, w miarę". Pozostaje także ewentualność "Tylko iść i się zabić", czego nikomu nie życzę). Jeśli założę, że życie to stosunek "plusów" do "minusów", to kiedy wartość tych "dobrych" rzeczy jest większa od wartości "złych", mamy życie dobre, aż chce się żyć. Kiedy wartości licznika i mianownika są do siebie zbliżone można powiedzieć, że ani to bajka ani koszmar. Takie zwyczajne, normalne życie z równowagą wzlotów i upadków. A kiedy "-" biorą górę nad "+", chyba nie trzeba tłumaczyć, bo i tak została jedna ewentualność (dla jasności faktów: mamy przerąbane). 
Jak wszyscy wiemy z matmy i fizyki (naszych ulubionych przedmiotów..), prawie każdy wzór można doprowadzić do najprostszej postaci (w sumie nie można uprościć tylko tych uproszczonych. chyba. nie znam się na tym, więc chyba jednak zamilknę, żeby nie skompromitować się jeszcze bardziej). Straciłam wątek. Aa, już pamiętam. Wzory można upraszczać, tak więc skoro życie możnaby porównać do wzoru (gigantycznego, ale jednak..) można go sobie przecież uprościć. Dlaczego robić sobie pod górkę i utrudniać wszystko? Można sobie uprzyjemnić to życie. Dostarczyć sobie więcej szczęścia, potęgować je, mnożyć i różne cuda z nim robić (byle nie odejmować!). Nie warto się truć, martwić się wszystkim, przyjmować każdym głupim spojrzeniem, słowem krytyki, czy obojętnością ze strony człowieka, który dla nas coś znaczy. To oczywiste, że to boli. Boli jak sto diabłów. Jednak zamiast robić sobie łatwiejszą drogę w życiu (taka całkiem łatwa też nie może być, bo życie to nie bajka, a jakby nie było: "Doświadczenia uczą". Tak mówi Ciocia Dobra Rada), dodajemy coraz więcej tych "minusów", które za nogi ściągają nas na dno, gdzie słychać szlochy i zgrzytanie zębów. Zamiast mnożyć problemy martwieniem  się o wszystko i przejmowaniem się wszystkimi i wszystkim, zaserwujmy sobie odrobinę szczęścia, którego czasem nam tak bardzo brak. Skoro można uczynić życie bardziej kolorowym, przyjemnym i choć odrobinę bardziej przypominającego bajkę, zaszalejmy! Czemu nie?
Krótka lekcja dla wszystkich. A wydaje mi się, że dla mnie najważniejsza.. (niestety..)

Pozdrawiam, Kleo.

+
muzykalnie:
The Fray - How To Save A Life

piątek, 1 stycznia 2010

# 23, czyli o lenistwie i jego skutkach

Obijanie się. Słodkie, puchatkowe nicnierobienie. Fantastyczne uczucie - nie chodzić do szkoły, zero nauki, odrabiania zadań domowych, pisania głupich referatów i jeszcze głupszego ich wygłaszania przed całą klasą, kiedy jest się zakichanym StresMenem. Plany były taaakie ambitne, bo kalendarz dość napięty (sprawdzianiki, kartkóweczki, lekturki - pozdrowienia z wakacji) i w celu tak zwanego wyrobienia się na czas, miałam harmonogram na przerwę świąteczną wzięty jakby z kosmosu. 

Poznajcie jednak największego leniucha na świecie, oto ja. Kłaniam się przed Wami i oświadczam, że przez calusieńką przerwę świąteczną nie spojrzałam nawet w stronę plecaka. Miałam zamiar przeczytać dwie lektury, nauczyć się na dwa sprawdziany z historii, na biologię, na chemię, na angielski i polski i łacinkę i zrobiłam zupełnie NIC! Cuchnie ode mnie perfidnym lenistwem i wstydzę się tego. Och, gdybym miała jeszcze jedną taką przerwę na pewno bym się uczyła (jaasne). Teraz, kiedy zostały tak de facto trzy dni, śpiący (śmierdzący raczej) leniuszek się ocknął się i ubolewa nad swym okrutnym losem ucznia, którego katują potworni nauczyciele. Biedny leniuszek. 

Mam przekichane, jasna anielka.

***

Hmm, ludzie mają taki głupi zwyczaj odkładania wszystkiego na później. Nie, inaczej. Głupi ludzie mają zwyczaj odkładania wszystkiego na później. To brzmi tak bardziej prawdziwie. Mniejsza o piekielne szczegóły. Odkładamy na później wszystko, co tylko możemy odwlec, byle się tylko nie narobić. 

Żałuję, że nie zabrałam się za tą naukę tydzień wcześniej. Lenistwa mi się zachciało, też coś. 

Lenistwo jest jednym z grzechów głównych. Chyba pójdę do piekła.

Pozdrawiam, Kleo.



P.S: Jestem genialna. Zamiast zakuwać, piszę kolejną notkę. W takim tempie nie wyrobie się do końca świata.

+ muzyczka, która umila życie:

explosions in the sky - your hand in mine

Within Temptation - The Howling



# 22, czyli teatr życia

Skończył się stary rok, przyszedł nowy. Jesteśmy dzień starsi, ale też przybyła nam kolejna zima - mamy kolejne 365 dni na karku. Szybko zleci, bo w końcu to nie wieczność. Za 12 miesięcy będziemy witać kolejny, a za 24 miesiące następny z kolei rok. Czas płynie i nie można go zatrzymać. Przez ten rok wydarzy się mnóstwo rzeczy, które są dla nas zagadką, nieodgadnioną tajemnicą. Są dla nas... jakimś impulsem, który skłania do działania. Ciekawi kolejnego dnia, przeżywamy jedną dobę za drugą. W natłoku zdarzeń brakuje nam godzin do działania i chcielibyśmy, aby doba trwała 30 godzin. Trzeba wykorzystywać na maksa te marne 24 godziny, aby nie żałować, że czegoś nie zrobiliśmy/zrobiliśmy, czy cokolwiek. Dbajmy o to, żeby kolejne dni przebiegały tak, jakbyśmy tego chcieli. Nie jesteśmy biernymi widzami życia. Życie to nie film, na który patrzy się z jakiejś perspektywy - z wygodnego fotela. Życie to teatr, w którym każdy ma role drugoplanowe, ale i tą jedną, najważniejszą - gra główną rolę w przedstawieniu "Moje życie". W tym teatrze nie jesteśmy jedynie widzami, ale też aktorami. Obserwujemy cudzą sztukę, jednocześnie tworząc swoją. Jesteśmy kowalami własnego losu. Nie pozwalajmy, aby życie mijało bez naszego udziału. Starajmy się aby mijające chwile były dla nas czymś cennym, wartościowym, godnym zapamiętania. To taka myśl przewodnia na ten nowy rok. Aby żyć, tak naprawdę i bez oszukiwania siebie i wszystkich, którzy nas otaczają. Żyjmy w szczęściu, które tworzymy sami dla siebie.
Swoją drogą, jak piękne staje się życie, kiedy pod sufit fruwasz ze szczęścia. Żelki i para cudnych, błękitnych oczu mogą przenieść w świat, w którym nie liczy się nic. Żaden sprawdzian, żaden problem, żadne przykrości i smutki. Liczy się tylko ta chwila i nic poza tym. 
Słyszałam, że jaki pierwszy dzień roku, taki cały rok. Może popełniam błąd, ale pochwalę dzień przed zachodem słońca. Chciałabym, aby każdy moment w tym roku był jak ostatnich kilkanaście godzin. Tego życzę sobie, może egoistycznie, ale szczerze. 

Pozdrawiam, Kleo.