sobota, 30 kwietnia 2011

# 272, opuściło mnie do reszty

Poczułam się dotkliwie opuszczona przez motywację do nauki. Po raz kolejny. Leży tona książek, notatek, sreli moreli. 
A mi się nie chce. Poetycko i przeuroczo - nie chce mi się. Tyle w tej kwestii.
Planuję wesołe imprezowanie od 18 maja. Wolność rządzi!


Dina.

# 271, ni pies ni wydra

1. Abiturient – osoba, która ukończyła pewien etap edukacji w jednostce organizacyjnej wchodzącej w skład systemu oświaty.


A więc i ja należę już do tej dziwacznie nazywającej się grupy, której nazwy nie umiem wymówić. Z grubsza jednak, jak każdy wie, chodzi o to, iż już nie jestem uczniem liceum, ale też nie mam świadectwa "dojrzałości", czyli ni pies ni wydra. Taka jakaś cyber-masa, która już prawie czymś jest, ale musi się dosmażyć i zostać zakatowana (lub też, dla czepiających się, dokształcona ) przez najbliższe dwa miesiące, bo właśnie wtedy dadzą mi do ręki świstek. I będę absolwentem. Ot co. 
Z przerażeniem dziś wybiegłam z domu z dwóch względów. Pierwszy, ponieważ prawie spóźniłam się na autobus; drugi, jechałam na    z a k o ń c z e n i e    liceum (!?). Ale że co? Że koniec? Jakoś to do mnie nie dociera. 
Utarliśmy się. Jesteśmy wyrąbani, jak nie z tej ziemi. Każde inne, ale mamy jedną część wspólną - trzy lata w jednej klasie, czy tego chcemy czy chcemy. Nie ma innej opcji. Jest smutno, łzawie, przytulankowo. Już teraz tego brakuje, jak tylko się pomyśli, że czegoś już nie będzie. Cholera, nie cierpię tych momentów w życiu. I chyba po raz pierwszy w życiu mnie to tak dotkliwie dotknęło (?). Damn, damn, damn. Jedno wiem. To, jak potoczą się nasze drogi - czy będą się przeplatać czy omijać - zależy tylko od nas. Jesteśmy kowalami własnego losu, bla bla, coś tam. I wiecie, co? To jeszcze nie koniec! 






















36 osób - jesteśmy naj.




P.S: Od tygodnia ani widu, ani słychu. Nic, pustka, cisza. Nie, żebym się Ciebie upominała, ale chyba już najwyższa pora, żebyś wpadł jeszcze któregoś razu pogadać. Dziś idiotycznie to utrudniam moim niespaniem. I cichosza. Mam ciasteczka i ciepłą herbatę. Wiem, że gdzieś jesteś.

niedziela, 24 kwietnia 2011

# 270, H.E

Zebranym tu Internautom życzę wiele spokoju i radości, pogody ducha i miłości, spełnienia marzeń i samych sukcesów, drogi do szczęścia i esów floresów, czyli wszystkiego tego, czego pragniecie najbardziej na świecie.
Jeszcze raz, wszystkiego najlepszego, wesołych jajek i takich tam.

Kurczakowe buziaczki,
Dinka.

sobota, 23 kwietnia 2011

# 269, P.

Doskonałe palce miażdżą sytuacje. Po co miażdżą? Na co? Na beznadziejną pustkę i garstkę wspaniałych wspomnień. Dlaczego tylko tyle pozostaje po człowieku? Kupka myśli, brzmienie głosu gdzieś w zakamarkach serca, nic więcej. Niczego więcej już nie będzie. Było komuś źle w tym, co miało swoją cząstkę w istnieniu jakieś dziesięć miesięcy temu? Doskonałe palce tworzą nowe, nieznane horyzonty. Całkiem inne dźwięki, urywane melodie. Wydaje się, że stoimy nad przepaścią. Tylko krok wstecz daje poczucie bezpieczeństwa – znam Cię, moja przeszłości. Nienawidzę Cię za to, że tak po prostu odeszłaś i zabrałaś ludzkie istnienie. Uważasz, że to było sprawiedliwe? Nieznane obrazy, niewyraźni ludzie, którzy przeplatają się z mijającymi sekundami. Wypadają kolejne włosy, kolejna porcja kawy bez cukru i nic już nie jest takie, jakim było. Cholernie smutne.
Nie wiem, czy to byłeś Ty. Rozmawiałam z wytworem mojej wyobraźni. Tak wiele Ci powiedziałam, tak wiele radości widziałam w   t y c h  szalenie roześmianych oczach. Od razu poznałam Cię, mimo że szedłeś odwrócony do nas plecami. Wszędzie bym Cię rozpoznała. Słyszałam Cię, czułam, miałam obok siebie przez ten urywek wieczności. Dobrze było Cię znów zobaczyć. Brakowało mi Ciebie przez ten czas, kiedy na chwilę Cię nie było.
Nie wiem, co robiłeś w moim śnie. Nie wiem, dokąd zmierzałeś. Nie wiem, skąd przybyłeś. Nie wiem, dlatego opowiadałeś mi te wszystkie piękne rzeczy i dlaczego znów obezwładniłeś mój rozum tym paraliżującym uczuciem uroczego zaniepokojenia i poplątania z zaplątaniem. Nie wiem, kiedy znów Cię zobaczę. Nie wiem, czy to było zaproszenie. Wyśnię Cię jeszcze raz, mam Ci tak wiele do opowiedzenia. Znów chcę zobaczyć, o czym myślisz. Znów chcę móc klasnąć byś się pojawił.
Zawsze przypominasz mi, że pamiętasz. My też pamiętamy. Przyjdź, mam Ci coś ważnego do przekazania.
Niezdarnie Cię szukam w ciemności. Próbuję odgadnąć drogę, którą można do Ciebie dotrzeć. To było niemądre urojenie albo najpiękniejsza wizja w moim życiu, Patryku.


Dina.

środa, 20 kwietnia 2011

# 268, last

Ostatni dzień w szkole, ostatni polski, ostatnie wrzucanie klamotów do szafki, ostatnie śmianie się na lekcji, ostatnie wszystko.
Niby powinnam się cieszyć, że to piekło się w końcu kończy. Jednak nie wszystko piekłem było. I tego będzie mi cholernie szkoda. Szkoda jak jasna cholera. Ok, ok. Koniec użalania, bo zaraz się popłaczę, a dzień się jeszcze nie skończył. Piękny mamy dzień, nieprawdaż?

Dinka.

niedziela, 17 kwietnia 2011

# 267, second chances

Zostaliśmy tak stworzeni, że potrafimy wiele wybaczyć. Została dana nam umiejętność znoszenia wielu upokorzeń, zadrapań duszy, ordynarnego traktowania. Jednak mamy granice wytrzymałości. Jesteśmy ludźmi. Tylko lub aż. Zazwyczaj rozumnymi. Mniej lub bardziej. Potrafimy się uśmiechać, aby maskować ból i niezadowolenie ze spotykających nas sytuacji. Potrafimy być jak gąbka: miękka, chłonąca każde słowo - jakby ono gorzkie czy słodkie nie było. Potrafimy być jak skała: twardzi, odporni na zderzenia i zdarzenia, jednak przy silnym uderzeniu ta skorupa się kruszy i rozpadamy się, kawałek po kawałku. Nikt nie jest niezniszczalny. Dajemy drugie szansy - setki, tysiące, czasami rzeczywiście tylko jedną. 
Nauczyliśmy się wbijać szpile w plecy: chcący lub niechcący. Umiemy też mówić tak, że adresatowi słów przez nas wypowiadanych serce i dusza pękają na pół. Chcielibyśmy umieć wyczarować plasterek, który naprawiłby rany zadane słowami, których zupełnie nie szanujemy, rzucając je na wiatr, bez skrupułów i szukania w nich głębszego sensu. Bawimy się życiem wpychając innym kłody w zadek. Jesteśmy geniuszami w prowokowaniu sytuacji bez wyjścia. Osiągnęliśmy mistrzowski poziom zaawansowania w pieprzeniu wszystkiego, co ma jakiś przekaz, przyszłość, teraźniejszość. Umiejętność pieprzenia przydaje się w gotowaniu. Nie jest dobrze, kiedy za mocno pali w gardło. No, chyba że mówimy o wódce. Ale wódki nie lubimy, bo ona ma tendencje do urywania filmu. Co do tego pichcenia, trzeba rozważnie dobierać składniki, przyprawy, naczynia do przygotowania, żeby zrobić dobre mięsko, a nie łykowaty szmelc. 
Dlaczego nie potrafimy rozmawiać? Miksujemy sobie bagno pod nogami, takie ruchome piaski, że niech nas wszystkich szlag. 
Rozglądam się dookoła. Widzę ludzi uśmiechniętych, szczęśliwych, zjaranych, sceptycznych, z podłą twarzą, cynicznych, z podpuchniętymi, czerwonymi oczami. Och, jakże chciałabym to ogarniać tak, jak tego nie ogarniam. Chciałabym mieć super-moc, super-ogar, super-wszystko, żeby móc pomóc ogarnąć tym, którzy tak cholernie mnie potrzebują. Móc pomóc w jakikolwiek sposób, który byłby bardziej twórczy niż ściśnięcie żeber i powtarzanie w kółko, aż do znudzenia: Ogarnij, bo musimy być silne i ogarnięte.
Jaki jest sens tego całego bełkotu? Trzeba nam zastanowić się, kto zasługuje na milion drugich szans, a komu danie jednej będzie maksymalnym wyróżnieniem. 

Dinka.




sobota, 16 kwietnia 2011

# 266, gdzie ja się kurczę podziałam

Zastanawiałam się ostatnio, gdzie podziała się moja prężna i żywotna osobowość, która wiła się i dawała mi chociażby tą pieprzoną wenę, której twarzy dziś już nie pamiętam, niestety. Co więcej, na moje cholerne nieszczęście, ogarnął mnie obślizły i potwornie wszechobecny leń, który jak kac-morderca odbiera radość życia i światło kwietniowych poranków. Damn, nic mi się nie chce. Najgorsze, że wkradł mi się w życie schemat "odłóż to na później" i teraz wszelkie nie zawsze przyjemne sytuacje odwlekają się w czasie w nieskończoność i nie wiadomo, czy w ogóle dojdą w jakiejkolwiek przyszłości do skutku. Nie do wiary, ale wczoraj poszłam na angielski, który był zupełnie planowy, nieprzekładany i kompletny, choć totalnie nieogarnięty przez zgromadzonych. Osobiście uważam, że poziom zaawansowania mojego angielskiego jest odwrotnie proporcjonalny do ilości dni pozostałych do Egzaminu Dojrzałości. O, właśnie. Ostatnio naszła mnie zabawna myśl. Bo ja czuję się zupełnie niedojrzała. W sensie emocjonalnym. Człowiek niedojrzały nie zmienia zdania co 5 minut (jak dobrze?!), nie ma gigantycznych huśtawek nastrojów, karuzeli i rollercoasterów pt.: "Raz kuźwa słońce, raz kurde deszcz, czyli tragos grecki w wykonaniu Diny", czy coś w tym rodzaju. Istny, ku*wa, meksyk. Totalna masakra. A więc, jeśli czuję się człowiekiem niedojrzałym, czy mogę im to powiedzieć i po prostu nie pójść na maturę? Przecież to sprawdzian dla ludzi dojrzałych i ogarniętych, a ja nie należę ani do jednych ani do drugich.
Moje dni płyną leniwie. Tak leniwie, że aż szkoda gadać w ogóle. No cóż, i tak bywa. Tymczasem, znów idę nic nie robić lub też symulować robienie czegoś. W tym ostatnim jestem totalnym mistrzem, ywah. Miłego dnia, serdelki. 
Oł mamo, ale się rozpisałam. No i jak zwykle o dupie Maryni, choć paradoksalnie jej imię tu nie pada, ech. -.-


Dinek. 

sobota, 9 kwietnia 2011

# 265, piję sok jabłkowy

Jest zimny, kwaśny, pachnący sadem i latem. Częściej uśmiecham się do siebie i do słońca. Rzadziej do innych ludzi, choć kiedy dopadnie mnie głupawka, potrafię śmiać się ze wszystkiego. Nawet z tego, że do matury trzy tygodnie, a ja marnuję cenny czas i olewam wszystko ciepłym moczem. Dość to przygnębiające. Nie ważne. 
Nie lubię samotności. Boję się jej. Możliwe, że już kiedyś o tym wspominałam. Dostaję szału, różnych apo i epileptycznych dziwactw, palpitacji żołądka, spowolnienia ruchów żeber i w dziwny sposób pocą mi się oczy. Ot, co samotność wyczynia z człowiekiem. Półkule mózgowe nie chcą współpracować, mam w głowie kisiel i na niczym nie mogę się skupić. Ot, taka mała paranoja. Jestem nieskupioną kupą flaków, które drżą i pragną obecności kogoś drugiego. Chyba już wyrosłam z tego, że telewizja i gadający w niej ludzie potrafią wypełnić tą pustkę. To wszystko wydaje się być jakąś kpiną, parodią, durnym żartem, z którego nie mam ochoty się śmiać. Nie lubię, kiedy w domu panuje wyuzdana i bezwstydna cisza. Chcę hałasu, szumu, decybeli. Głosów. Dziwne mam życzenia, chcę słyszeć głosy. Obym tylko nie wymodliła sobie jakiejś choroby psychicznej, umm.

Dinka.



poniedziałek, 4 kwietnia 2011

# 264, everyday life

Nostalgicznie, choć z nutką energii mijają ostatnie dni. Bez szału, ale nie mogę powiedzieć: "Life sucks". A to już zdecydowanie postęp niesamowity. Progres, o tak. Ładuję się pozytywną energią, która płynie z pokazującego się chwilami słońca (niedziela *.*) i mimo że w kość się momentami dostaje, daję kuźwa radę. Babeczki, koleżaneczki,  bajeczki, rymowaneczki na poprawę dnia i inne pieprzoty, które są fajne. Chodzę i pod nosem śpiewam, opowiadam wiersze, wzory na trójmian kwadratowy i trzynastozgłoskowcem oznajmiam, że mam się świetnie i jestem szczęśliwa jak ja nie mogę. 
Tylko, panie Darku, zrób mi zielone światło, całą na przód i gaz do dechy. I niebieskie niebo raz poproszę. Ta niedziela była piękna! W ogóle interesujący weekend. Lubię to.