czwartek, 31 marca 2011

# 263, smak

Prognozy nie nastrajają pozytywnie. Zapowiadają deszcze, pochmurne niebo, na szczęście będzie ciepło. Jedno szczęście, bo ostatnio odmarzam totalnie. Koszmorando, totalny Meksyk. Jednak, mimo wszystko, czuję przedsmak wiosny, prawdziwej wiosny na języku.
Inną niesamowitą masakrą na resorach jest fakt, że za trzydzieści trzy dni nastąpi moja zagłada, powszechnie zwana maturą.
Zdecydowanie masakrą nie jest to, że mam już weekend, ciekawy czas w perspektywie, parę pomysłów, których realizacja może być niesamowicie interesująca. Mam nawet zamiar się UCZYĆ. Co prawda, nie planuję nic szczególnego, bo empirycznie przekonałam się, że moje plany zawsze legną w gruzach. Tak więc, nie mia co za bardzo wybiegać w przyszłość, tylko zająć się tym, co mam w chwili obecnej. Masz rację, układa się. Różnie, ale się układa.

Dinka.

niedziela, 27 marca 2011

# 262, elementalista

Jakiś cholerny ewenement - ja, osoba powszechnie znana jako nocny Marek, od ponad godziny kulę się pod kołdrą w piżamie, z pachnącą malinami herbatką i zaczytuję się w lekturze obowiązkowej dla klasy trzeciej liceum. Po prostu fenomen na skalę światową. Nie marnuję czasu na kwejku, demotywatorach, facebooku, Librusie (?). Nie słucham muzyki, nie gapię się bezsensownie w telewizor, nie mam telefonu przyklejonego do ręki/ucha. Wiecie, co powiedziała moja mama? Że zachowuję się jak rasowy maturzysta, który się filmuje, bo uświadomił sobie, że za miesiąc matura. Może i ma trochę racji. Szkoda tylko, że jak się jutro obudzę to moje dzisiejsze jestestwo pójdzie w odstawkę w czeluści niepamięci, oleję rzeczywistość ciepłym moczem i będę starą, niekoniecznie dobrą, ale na pewno totalnie nieogarniętą i nieprzystosowaną do życia Dinką. I znów pójdę spać z przeświadczeniem, że zmarnowałam kolejny tak cenny dzień, w dupę kurde! A, próbując pojąć zapiski, wypowiedzi i myśli innych niż swoje własne można się totalnie nadziać i z niezdolnością interpretacji stać się mistrzem nadinterpretacji. Zrozumieliście coś z tego? Bo ja nie.

Dina.


MUZYKA:

niedziela, 20 marca 2011

# 261, dobrej nocy, czyli życzenia i takie inne

Czuję, że doświadczam cudu. Tak, wierzę w cuda i ich moc, której nasze debilne mózgi nie są w stanie pojąć. Cud, czy jak tam to nazwać polega tylko na kilku słowach. Kilka słów, które być może rzucone przelotnie, od niechcenia, całkiem przypadkowo dały mi spokój. 
Taka cicha, spokojna noc. Dobra. Taka, jakiej chcieliśmy.

Dina.

sobota, 19 marca 2011

# 260, papkowe coś-tam, co miało być sensownym postem, ale wyszło jak zwykle, czyli przeczenie sensowi, który jest zupełnie nonsensowny

Wyposażyłam się w sto osiemnaście minut d'n'b w wykonaniu Pendulum. Bardzo pozytywnie nastraja, muszę przyznać. Miałam dziś zajebiste ambicje. Totalnie genialne i powiem szczerze, że przeszłam w nich samą siebie. Miałam zamiar UCZYĆ się. Co więcej, uczyć się MATEMATYSI. Miałam też kilka innych wyrąbanych w kosmos pomysłów. Zamiast tego wszystkiego, co zaplanowałam postanowiłam pójść na spacer. Jest tak pięknie. Przepięknie. Kocham takie dni. Świeci słońce. Tego mi najbardziej brakuje. Miałam plan napisać dziś post jak stąd na Marsa. Chyba mi nie wyjdzie. Mam potrzebę napromieniowania optymizmem. Czuję, że duże, kupaczne zło wpieprza mi się w mój super dzień, który jest jeszcze super po wczorajszym dniu. Kupaczne zło trzeba zwalczać od samego początku. Optymizm moim znakiem rozpoznawczym? Nie ma co, tego jeszcze nie było, hah!
Trzymajcie się gorąco. 

Dina.





czwartek, 17 marca 2011

# 259, shout

Odarta ze złudzeń, siedząc nieruchomo i patrząc w ścianę, przestaję wierzyć w dialog. Wrzask jest jedyną formą komunikacji międzyludzkiej. 
Krzycz, krzycz. Wykrzycz z siebie całą tą złość. I żal. I niewiarę w siebie. Poczuj siłę, moc i energię, która siedzi gdzieś tam.

Dina.

niedziela, 13 marca 2011

# 258, trochę magii

Jeszcze jakiś czas temu bezsenność doprowadzała mnie do szaleństwa. Czułam frustrację połączoną z krztyną irytacji i cichej desperacji unoszące się w powietrzu. Lepka, galaretowata atmosfera sprawiała, że czułam się oblepiona zupełną bezsilnością od palców u stóp po koniuszki czupryny. Gapiąc się z sufit miałam wrażenie osamotnienia, zupełnej pustki we wszechświecie. To uczucie było paraliżujące, niemal całkowicie obezwładniało umysł. Myślałam sobie, że jestem zupełnie sama w ciemnym, pustym i przygniatająco cichym pokoju. Odgłosy śpiących za ścianami ludzi nie dodawały mi otuchy w najmniejszym nawet stopniu. Teraz stwierdzam, że to dlatego, że skupiałam się na tym, że czegoś mi brakuje.

Cicha melodia pulsuje gdzieś wewnątrz mnie. Czuję ją we krwi, w każdej najmniejszej cząstce tej chwili. Toczy się, dociera do miejsc, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia. Inne dźwięki wplatają się w nią, napływając z zewnątrz. Harmonia tych pojedynczych, małych spraw napełnia mnie spokojem i paradoksalną ciszą. Jest cicho, a jednak coś gra.  Otacza mnie też jakiś zapach. Jest słodko-kwaśny, nienachalny, ciepły i kojący. Zmysły pracują na najwyższych obrotach. Pod przymkniętymi powiekami przemykają barwy. Tysiące kolorów, które układają się w niesamowite obrazy. Niemal słyszę te kolory. Czyż to nie piękne? Ich cichy, doskonale znajomy głos przyprawia mnie o miły dreszcz. Czuję, jakby kropla lodowatej wody ściekała mi w dół pleców. Pościel jest jeszcze zimniejsza niż zagubiona deszczówka. Jest mi obca, choć tak bardzo znajoma. Moje, lecz nie moje. Paradoks sytuacji powoduje niezręczną ciszę i moja-nie-moja melodia milknie. Widzę jej konkretny kształt w niekonkretnym momencie. W ciemności widzę jej oddalający się cień. Boję się stracić to, co znam. W mroku nadal nucę niedosłyszalnie piosenkę. Czuję, że nadal jestem w domu. Uwięziona przez cztery ściany ciemności próbuję drapać. Rozpaczliwie miotam się w poszukiwaniu światła i nasłuchuję wołania ciepłej melodii, która wyprowadzi mnie z ślepej uliczki otępienia. Czuję zobojętnienie. Zabrakło barw, świateł i cieni. Zabrakło ukochanej piosenki i ciepłego oddechu eteru. Zawisłam gdzieś na włosku nad niebezpieczną przepaścią. "Nie boję się" - powtarzam sobie uparcie. Zaklinam się tak długo, że zaczynam w to wierzyć. Nie wiem, ile czasu mija. Świat nadal trwa, a muzyka razem z nim.

# 257, high level

Dobrze jest, kiedy człowiek się rozwija. Bardzo dobrze, kiedy pasjonuje się czymś. Odlotowo jest wręcz, kiedy ma jakieś czaderskie zajęcie, którym może się pochwalić przed kumplami, którzy znudzeni siedzą, podpierając opadającą głowę z jeszcze bardziej opadającymi powiekami, przeglądając Demotywatory. "Hej, stary, lata się nie widzieliśmy. Wiesz, że kolekcjonuję znaczki?" - i koleżce opada również kopara, bo on jedyne, co zbiera  to kolejne levele w grach strategicznych (jak dobrze). To bliżej nieokreślone "coś" - hobby tak zwane - według przeciętnego człowieka powinno być czymś względnie podnoszącym jego inteligencję i poprawiającym jego nędzną dotychczas pozycję społeczną, twórczym, interesującym, zajmującym czas i poszerzającym horyzonty. Pozytyw dla człowieka, który wynajdzie sobie pasję, która jest ekscytująca i sprawia, że skacze ciśnienie krwi w znudzonym światem organizmie. No weźmy chociażby te znaczki - nowy, rzadko spotykany w kolekcji oraz taki, którego żaden inny człowiek na pewno nie będzie miał i poziom szczęścia podnosi się niesłychanie wręcz. Dość istotną rzeczą w tym całym hobby jest to, aby umieć się w to zaangażować i cieszyć się, po prostu się cieszyć. Uśmiechnąć się do swoich znaczków, ale w taki sposób, że będzie widać wszystkie zęby. Szeroko, radośnie, dookoła głowy. Tak rzadko się uśmiechamy, a to jest takie miłe. Uwielbiam, kiedy idąc przez miasto widzę, że jakiś człowiek wesoło szczerzy do słońca buziaczek. Większość zapewne bierze tego człowieka za świra i patafiana, ale ja lubię ludzi, którzy potrafią cieszyć się choćby z tego, że nie ma chmur i że nie leje im się z nieba na głowę. Oprócz jakichś szczególnych zainteresowań, fajnie jest też, kiedy człowiek rozwija swoją szaloną osobowość przy okazji. Naprawdę, to się da, nie tylko zbierać nowe umiejętności w Heroesach, czy rozwijać osobowość Simów. Własne "ja" jest o wiele bardziej pasjonujące. Nawet osiągnięcie mistrzowskiego poziomu hipokryzji, cynizmu czy chamstwa, wyższego stopnia nienawiści czy zauroczenia jest na wagę złota. Czasami wydaje mi się, że obojętnieje ten świat na rozwój, a wstecznictwo jest słabe, zdecydowanie.

Dinka.

wtorek, 8 marca 2011

# 256, zaskoczysko

Jedynym niemiłym aspektem tego dnia było to, że przy wysiadaniu z autobusu złamałam sobie paznokieć. Cała reszta cudownego, ósmego dnia marca była naprawdę całkiem przyzwoita. Można powiedzieć nawet, że świetna, ale jak tak dalej pójdzie, to zabraknie mi skali w określaniu fajności dnia. Przeżyłam kilka miłych zaskoczeń. Liczyłam też na cudowny los i łaskę szczęścia i jakąś dodatkową piąteczkę w dzienniku z racji mojej niezaprzeczalnej kobiecej natury i stanu dzisiejszego, jakże niesamowitego dnia. Niestety, przeliczyłam się i w dzienniku zastałam tylko wpis sprawdzianu z brył na przyszły poniedziałek. Czuję, że to będzie moja matematyczna kompromitacja. Nie cierpię brył. Koszmar na resorach.
Dzisiejsze spotkanie w Alladynie bardzo dobrze wpłynęło na moje i tak fantastyczne samopoczucie. Poczułam przypływ radości, zapewne z powodu nagazowanej krwi, haha. Cały dzień podśpiewuję pod nosem "piwo, lubię piwo", swoją drogą. Tak, lubię lubię lubię. Nie tylko piwo, hahaha.
Dwie piękne, czerwone różyczki dołączyły do tej studniówkowej. Martynowej babci pączki były palce lizać. Wszystko jest ostatnio jakieś lepsze. Progres, yeah. Czuję, że trzymam życie w garści. Jaka to cudowna świadomość.
To był zdecydowanie mój dzień. Dobry dzień. Oby więcej takich dni. Takich uśmiechniętych, błogich, chillowych, naprawdę udanych.  

Dina.



poniedziałek, 7 marca 2011

# 255, słodko, kwaśno, gorzko, ale na pewno nie mdło - o nie, nie

"Lubię to" - rzekłby Fejsbuk, czyli wyrocznia XXI wieku. Mimo że jestem cholernie niewyspana, szatańsko boli mnie głowa, ten dzień był bardziej ekstra niż może to opisać najbardziej wyszukany bluzg świata. Do fajności trzeba mu dodać również, że dziś słowa pokrywają się i są lustrzanym odbiciem tak szałowo cudownego humoru, który swoją drogą aż wylewa się uszami. Jestem szalonym wulkanem energii, który wpadł w wir mega mega szczęścia. 
Życiowo mówiąc, różnie bywa. Tak, o moim życiu mogę powiedzieć wszystko - chodzę wściekła, poirytowana, smutna, rozgoryczona, zaryczana z czerwonym nosem, ucieszona po same uszy, z małymi diablikami w oczyskach, z figlarnym pomysłem na siebie, pośpiewująca Brodkę, zła, dobra, piękna i nieuczesana, z muzyką na maksa w słuchawkach, w zupełnej ciszy, przeżuwająca gumę truskawkową, siorbiąca gorącą herbatkę malinową. Mam trzy zyliony twarzy, humorów, uśmiechów, tanecznych kroków, sposobów szurania martensami, myśli pędzących z prędkością zabieganego świata, nowych pomysłów, uczuć, spostrzeżeń i mistrzowskich zagrań. Mam miny, mam farta, mam przerażająco zielone oczy i ochotę na lody owocowe z syropem cytrynowym. Mam też ochotę na koncert, zrobienie czegoś dobrego dla świata, chciałabym pływać w jeziorze i gapić się w gwiazdy i wąchać zapach wiosennej łąki o piątej nad ranem w towarzystwie świergotu ptaków. Zdecydowanie brakuje mi ciepła, wiosny. Choć na brak słońca nie mogę narzekać - dogadza mi ostatnimi dniami i jest wprost olśniewające. Tak jest, bywa słodko, bywa kwaśno, gorzko, cuchnie spalenizną, pachnie tak pięknie jak w kuchni, kiedy pieką się babeczki czekoladowe. Mojemu życiu jednego nie można zarzucić. Nie jest nudne. Dzieje się tysiąc rzeczy w ciągu sekundy. Jest takie smakowite. Cieknie mi ślinka na samą myśl o kolejnym dniu, kiedy pomyślę sobie, że jutro może być przecież jeszcze lepiej niż dziś. Stwierdziłam, że poziom dobrego humoru zwiększa się wraz z ilością uśmiechów dawanych i otrzymywanych oraz wraz z ilością promieni słonecznych na nosie. Zauważyłam, że moje pieguski wychodzą na wierzch z zimowego snu. Słodziuchno.
O dziwo, dzisiejszy dzień bez focha można uznać za zaliczony - results! Tańczę na krześle, gibam się, chichoczę pod nosem i mam w nosie to, co złe. Tak, to jeden z tych cudownych dni. Pocieszna ocena z polaka, pojęcie tematu na matmie w stopniu zadowalającym, żadnych ofiar mojego podboju Gdańska za kółkiem, miło, miło. Zdecydowanie. 
Lubię czerwone róże, żelki, mleczną czekoladę i zwykłą uprzejmość przypieczętowaną czarującym uśmiechem. 

Dinka.

PS: Słuchanie tej samej piosenki w stanie szału macicy i w stanie totalnej ekstazy i zupełnie inaczej się kawałek odbiera:
Monika Brodka - Granda

# 254, mam w głowie misz masz

Założę się, wręcz dam się posiekać, że to przez późną masakrycznie godzinę i przez to, że siedzę sama jak kołek, śmierdzę dymem z dworu i nie lubię tego, że boli mnie głowa. Ogólnie mam małą huśtawkę nastroju. W sumie, to nie huśtawkę, a jakiś cholerny rollercoaster. Góra, dół, góra, dół, zakrętów od groma. Wszystko bym przeżyła, ale nie fakt, że nie jestem sama na tej karuzeli. Wkurza mnie, że inni mają mdłości od tych zawijasów. Jakieś żalowe sytuacje, kiedy ofiara staje się katem. Bla , bla, bla. Po co gadać o tym, skoro to nic nie zmienia? Powinnam twórczo działać, podjąć jakieś kroki, tanecznym i płynnym ruchem przechodzić nad pewnymi sytuacjami do porządku, sprawiać, żeby były bardziej niż mniej ogarnięte. To powinno być łatwe. A jest tak trudne, że siedzę w syfie po uszy, że mam jeden wielki galimatias do tego stopnia, że można się wręcz przykleić do niego, tak jak skarpetki antypoślizgowe przyklejają się do kuchennej podłogi po moim dzielnym gotowaniu. Milion pytań, kilka zaledwie odpowiedzi, które niczego sensownego nie wnoszą.
Myślę o standardzie: maturce. Chciałabym myśleć tylko o tym. To powinien być priorytet dla mnie, teoretycznie. Coś, czemu powinnam się całkowicie dać wciągnąć, pochłonąć, porwać. Jasne, matura i wszystko, co z nią związane jest tak porywające jak bagno. Tak się stało, że w Standardach Nielogicznego Myślenia Więcej Niż Dwadzieścia Cztery Na Dobę mam też kilka innych, mniej lub bardziej ważnych spraw. Te inne sprawy, takie jak co włożyć na siebie ósmego marca, co zjeść, czego posłuchać, co obejrzeć i kilka poważniejszych interesów, zajmują 103% wydajności myślowej mojego przytępionego od bezsenności mózgu. Chciałam napisać coś ważnego. W tym celu grubo po północy, kiedy powinnam spać, sięgnęłam po komputer, odpaliłam bloggera i... pusta bania. Taką pustą banię mam ostatnio dość często. Choć z drugiej strony, rzadko kiedy mam w głowie taką konkret pustawkę. Zdarza się, że momentami bardzo chciałabym wszystko wyrzucić, przewietrzyć i poukładać z powrotem na półeczki w główce w jakiś konkretny sposób, bez chaosu i rozgardiaszu.  Czuję, że to, co miałam napisać, było czymś niesamowicie ważnym. Chyba jestem senna. Albo tylko mi się wydaje. Zastanawiam się, jak przeżyję jutrzejszy zły dzień. Postanowiłam sobie za punkt honoru, że w dzień bez obrażania się poradzę sobie bez strzelania humorami, choć czuję, że to będzie naprawdę ciężkie. Czuję presję moich tkanek, które mają ochotę poobrażać się akurat jutro. No i jak tu być mądrym, kiedy sama przeciwko sobie się buntuję? Chciałabym umieć zapanować chociaż nad sobą i swoimi sfilmowanymi humorkami. Myślę, że to już byłaby połowa sukcesu.
Wiesz, co? Potrzebuję Cię, w tym momencie. Zawsze potrzebuję Cię najbardziej w momentach, kiedy Ciebie nie ma. Może to dlatego, że kiedy jesteś, to nawet kiedy wściekła i naburmuszona strzelam piorunami, to nawet wtedy w jakiś psychodeliczny sposób ogarniam świat. Gorzej, kiedy deficyt pojawia się, kiedy normalność kima gdzieś na ławce na dworcu, i kiedy Ty też kimasz. Daj mi trochę sennego spojrzenia i pozwól zamknąć oczy. Jedno słowo i powieki zapadną się, bum. Buu. Odpowiedz mi, tak jak zwykle. Tak, potrzebuję Cię. Znów się przerażę. Boję się jutra, o mamo.

Dinka. 

niedziela, 6 marca 2011

# 253, uf

Są w naszym nędznym, człowieczym życiu takie momenty, że czujemy się ukrzyżowani na maksa i w ogóle wydaje się, że świat wali nam się na głowę i że jest do bani, dziadowo i tak dalej. Owe i tak dalej, wszystko wcześniej wspomniane dziś mi się NIE wydaje. Czuję się obrzucona fekaliami przez zachodni wiatr, ukatowana złym dniem (a może raczej tygodniem), a co gorsza - jutro jest poniedziałek. W taki odlotowy sposób zacznę ten przecudowny tydzień od podwójnej matematyki, polaczka i biologii *owacje na stojąco dla mnie* Później nastąpi rzeź gdańskich niewiniątek, czyli pierwsza jazda w wielki świat - ekstra, ekstra, tylko że ja i bez samochodu przez najbliższy czas jestem niebezpieczna dla środowiska i wszelkiej maści organizmów żywych, które w starciu ze mną, moimi hormonami i humorami nie mają szans najmniejszych na przetrwanie. Tak zwane "bez kija nie podchodź, bo odgryzę Ci nogę". 
Poza tym, umieram na szał tkanek miękkich, czymkolwiek one są. Dziś, zamiast twórczo się uczyć (hahahaha, dobry żart), uprzykrzam życie wszystkim biednym istotkom w moim środowisku egzystowania. Uf, uf, uf. Jak tak sobie ponarzekam, to mi trochę lepiej. Mogłabym tak ględzić jeszcze przez 987654 słów, ale komu chciałoby to się czytać. Flaczki z olejem, ale nie mam weny. Proszę o wybaczenie, ale moje mięśnie mózgowe odmawiają posłuszeństwa. Ostatnio za często, ale to nie ważne.

Dina. 

# 252, granda, zUo i tym podobne

ale teraz mnie nosi.

czwartek, 3 marca 2011

# 251, zacytuję



I think of myself as an intelligent, sensitive human with the soul of a clown, 
which always forces me to blow it at the most important moments.
/Jim Morrison /

# 250, Frailty, thy name is woman!

Tak, żeby było bardziej światowo, zacznę od Szekspira , Hamleta i przeklętej angielszczyzny. Później, żeby było miło, powiem, że dzisiejszy dzień był fenomenalnie najlepszy i uśmiech sam pcha mi się na pyszczek. Następnie, żeby wprowadzić nastrój grozi i spowodować dreszczyk, zasyczę, że jutro dwa polaki, sprawdzian z WOSu (o jej *katastrofiks*) i w ogóle szkoła, co w dniu dzisiejszym jest zupełnie nie do pomyślenia. Szkoła!? Niee, hahaha. Później, żeby zakpić z życia i wprowadzić punkt zwrotny, wszystkich zaskoczę stwierdzeniem, że nie mam dziś weny do nauki. To znaczy, pouczę się, ale nie WOSu, oczywiście. Tak, ostatnio mam wenę do nauki historii. Kto wie, może z boską pomocą (i tylko w ten sposób) do matury dogrzebię się choćby do XX wieku. -.-

Dina.