wtorek, 22 listopada 2011

# 295, hatred & anonymity

Kolejne życiowe zawirowania powodują, że zmiennax zostaje okryta całunem ciemności, cienia, tajemnicy. Nienawidzę przemilczeń, zatajeń, ubarwień. Czuję, że sama siebie okłamuję. Muszę się kryć z tym, jaka jestem. Dlaczego? Po co? W jakim celu? Bez przerwy powtarzam sobie te pytania. Teraz, trzy po pierwszej dnia dwudziestego drugiego listopada rok później, odkryłam dlaczego. Dla własnego bezpieczeństwa. Trylion razy powtarzałam sobie: nie uzewnętrzniaj się tak łatwowiernie, nie daj się zwieść, nie daj się sterować swojej wrodzonej, chorobliwej, nachalnej naiwności i wierze w ludzi i w ich szczere intencje, dobroć i wrodzone miłosierdzie i empatię. 

czwartek, 3 listopada 2011

# 294, tak jak zawsze

Mam dziwne wrażenie jakbym znów zaniedbywała bloga. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Mogę jedynie ze skruchą przyznać, że moje życie nabrało cudownego, szaleńczego tempa. Dzieje się tyle różnych fajnych, miłych rzeczy - zupełnie nowych i poznawanych z wielką radochą. Jedynym, co niestety się nie zmienia, jest nawał nauki i moja niechęć do niej.

niedziela, 23 października 2011

# 293, self-discipline

Thanks God, I'll have a lecture of history of british literature tommorow morning. It means that we (proud IBA students) can:
1) eat
2) drink
(but NO alcohol! *obvious thing, haha*)
3) sleep.

czwartek, 13 października 2011

# 292, słonecznie, ale zimno

Ładny dzień, nie ma co narzekać. Promienie słońca przebijające się przez drzewa i zaglądające do pokoju, błękitne niebo. No czegoż więcej chcieć. Pogoda, mogłoby się wydawać, pozytywnie wpływa na samopoczucie. Zwłaszcza wtedy, kiedy można ją podziwiać przez okno, nie wychodząc na zewnątrz. Z tym dworem to już zupełnie inna sprawa. Przenikliwe zimno, mroźny wiatr na policzkach i zimne noski na wieczornych, jesiennych spacerach. Najwyższy czas wyciągnąć ciepłe kapcie, swetry, skarpetki, buciory i kurtki, moje ukochane Zmarźluchy. Zapodaję Moves like Jagger, gibam się i gwiżdżę wesoło, korzystając z ostatnich chwil w ciepłym pokoju. Czeka na mnie miłe popołudnie i uroczy wieczór w towarzystwie innym niż literaturoznawstwo, które zostało przeklęte przeze mnie. Może być chłodno, ale to wątpliwa sprawa. 
Uciekam, uciekam. Miłego popołudnia Wam życzę wesoło i dinkowo. Buziaki w pysiaki.

Dinolec. 

środa, 12 października 2011

# 291, chyba wpadłam w postowy szał

OOOOOOOOOO CHOOOOLEEEERAAAAAAAA!!!!!! Właśnie ęteligentnie skasowałam piętnaście linijek tekstu, yhaewwwwwwwwwww! Ależ się wściekłam, um :(
Okey dokey, mogę się powtórzyć w sumie. Tak się złożyło, że mam w tym momencie humor pod tytułem: "Wywal z głowy wszystkie myśli". Jestem też w humorze numer dwa, pod tytułem: "Pisz, ile wlezie". Właśnie dlatego nie mogłam zasnąć i musiałam się pozbyć nadmiaru literek z głowy. Z tej oto właśnie okazji można spodziewać się masowego zasypu marnymi postami, zapiskami i beznadziejnymi notatkami, które z pewnością będą tak nieogarnięte i nie trzymające się zupełnie kupy, jak mój beznadziejny potok myśli, rozmyślań i papki filozoficzno-egzystencjalnej, który kołacze mi się pod czachą, że aż mi z uszu dymi.
Do tego wszystkiego masochistycznie słucham Mobiego, ależ ze mnie przychlast emocjonalny. -.-
Taaaak, to że znów piszę oznacza, że nadal mam do przeczytania pięćdziesiąt stron teorii literatury, mrau. Zdecydowanie bardziej wolę posłuchać muzyki (mam kilka ciekawych playlist, które maltretuję do przerzygania), pomalować pazury, zaparzyć sobie herbatkę i poczekać aż wystygnie a później ją wypić. Mam znów moje przedmaturalne podejście do żywota. Na szczęście, moje i mojej przyszłości, mam ambicje (hahahah!?) i nie pozwolę sobie tego tak zakończyć. 
Okey, idę spać, bo zaczynam brzmieć jak paranoik.

Sweet dreams. 

 

# 290, cześć


Cześć cześć, jestem Dina. Mam dziewiętnaście lat, dwa miesiące i dziewiętnaście dni. Niektórzy mnie znają, niektórzy znali, ale udają, że to w ogóle nie miało miejsca, niektórych ja nie mam ochoty znać, niektórzy w ogóle nie mieli okazji mnie poznać, a niektórzy dopiero mnie poznają. Wszystko jedno, do której grupy należysz, i tak witam Ciebie i Ciebie ponownie w mojej małej pustelni. Jestem studentką filologii angielskiej I BA, co kocham, wielbię i szanuję. Mam cudownych znajomych, z którymi pochłaniam marchewki, spotykam się przelotem lub na dłużej, gram w lotki, Scrabble, Familiadę i Milionerów (?). Mam też kogoś, z kim mogę dzielić radości, uśmiechy, spędzać zimne wieczory i inne pory dnia. Mam też gryzący sweter, martensy i kocyk. Szczęście pcha mi się na zarumienione policzki. Oblałam egzamin na prawo jazdy - tylko raz. Egzamin z życia oblałam - o kilka razy za dużo. Na szczęście, po tych zawirowaniach wróciłam do siebie i oto siedzę przed komputerem, słucham Highway to hell w wykonaniu AC/DC (hell yeah, by się chciało powiedzieć, huhu) i znów stukam w klawiaturę, popijając aromatycznie wypełniającą ciemny pokój herbatę malinową. To, co lubię. Śmiało mogę tak powiedzieć.
No cóż, mam taką małą słabość. Jestem sentymentalną melancholiczką i kiedy nastają zimne, zupełnie nieprzyjemne, jesienne wieczory - pełne pluchy, wilgoci, ciemności i innych niefajnych spraw - siadam i piszę o ciepłych kluchach, duperelkach i innych bzdurkach. Tak tylko, dla siebie, żeby poćwiczyć sobie mózg, pomyśleć nad tym, co się ostatnio wydarzyło, bla bla. To ta melancholijna część. Ta sentymentalna zaś skłania mnie do powracania do podstaw, rozczulania się, babrania się we własnych wspomnieniach i korzeniach. I oto jestem. Zmienna mnie ukształtowała, chyba już zawsze będę do niej wracać.
Mała rozkmina. Jeśli Zmienna to ja, czy zdanie: "Zmienna mnie ukształtowała, chyba już zawsze będę do niej wracać." oznacza, że zawsze będę wracać do siebie/zawsze będę sobą? Jeśli tak, to dość optymistyczny scenariusz i na tym zakończę tę krótką, filozoficzną papkę, która nie ma większego sensu istnienia, jeśli by się nad nią głębiej zastanowić.
Jako, że mam do zrobienia masę rzeczy (przeczytać stos śmieci na literaturoznawstwo... X.X), jak zwykle znajduję sobie trylion milionów tysięcy powodów, żeby tego nie robić. Okey, okey. To oznacza tylko jedno. Że to nie żadna ściema i że Dina wróciła do gry!
To tyle na dzisiaj. Obiecuję, że jeszcze tutaj zajrzę i na pewno szybciej niż za 3 miesiące. :) Bo w tym momencie, najlepsze na co mnie stać, to rzucić się w objęcia Morfeusza i zakończyć w końcu ten długaśny, niewyraźny dzień.

Do napisania, ściski i czołem,
Wasza zapomniana Dina.


i trochę koloru na koniec.

piątek, 1 lipca 2011

# 289, good bad day

Ej, siema. Zdałam maturę. No, to teraz jadę na wakacje. Cześć.

wtorek, 28 czerwca 2011

# 288, strawberry

Truskawka
24/7

piątek, 24 czerwca 2011

# 287, P.

Emocje, które towarzyszyły mi tamtego nieszczęśliwego dnia pamiętam aż za dobrze. Pamiętam każde szarpnięcie spazmatycznego płaczu i szlochów. Pamiętam ból i żal, które rozrywały serce na dwoje. Pamiętam tę pustkę, która nagle stała się wszystkim. Pamiętam nierealność chwili i odległość czucia. Pamiętam, jak cały świat zamknął się jednej mikrosekundzie. Mikrocząstka urosła do gigantycznych rozmiarów, zaćmiła światło. Świat ogarnęła pustka. Ciemność. Cisza. 
Minął rok a dla mnie nadal żyjesz. Tych trzysta sześćdziesiąt pięć dni nie pozwoliło mi tego zrozumieć. Pojąć. Zaakceptować. Łapię się na tym, że w twarzach przechodniów doszukuję się Ciebie i Twojego uśmiechu. Czasami wydaje mi się, że słyszę Cię gdzieś niedaleko. Przystaję na środku chodnika i nerwowo rozglądam się, pragnąc Cię odnaleźć. Czuję na ramieniu szmer Twojego oddechu, odwracam się przepełniona bezgraniczną i złudną nadzieją tylko po to, aby po raz kolejny poznać smak rozczarowania. Znów nie udało mi się Ciebie uratować. Znów Cię zawiodłam.
Nie ma Cię z nami od roku. Nie można Cię poczuć, usłyszeć, zobaczyć. Ale wiem, że żyjesz w nas. W każdym z nas zaszczepiłeś małą cząstkę siebie, która będzie w nas kiełkować i czynić nas lepszymi. Wiem, że w swój niezrozumiały dla ludzi sposób jesteś przy nas. Uśmiechnięty i radosny, jak zawsze.

Patryku, tak bardzo nam Ciebie brakuje.

piątek, 10 czerwca 2011

# 286, kilka słów na konkretny temat

Nie jestem jakimś super herosem: nie przechodzę przez ściany, nie potrafię latać, nie czytam w myślach, nie chodzę po wodzie. Nie jestem nawet kimś godnym uwagi. Ale zdecydowanie lubię siebie. I mam szeroko i głęboko, czy ktoś inny mnie lubi czy nie.



poniedziałek, 6 czerwca 2011

# 285, jasne



- [...] czy ty jesteś chory na umyśle?
- Jasne.
- Jasne? Tak po prostu? Jasne, jesteś chory na umyśle?
- Każdy jest. Jeśli myślisz, że ten czy tamten nie jest wariatem, to znaczy, że mało o nim wiesz. Najważniejsze [...] jest znalezienie kogoś, kogo szaleństwo pasuje do twojego.


# 284, sea, river, lake, relax

Odczuwam głębszą potrzebę relaksu w towarzystwie fal rozbijających się o brzeg. Gdzieś w pamięci wyrył mi się ten kojący szum i dotarło do mnie, że to tego mi brakuje od kilku ostatnich dni. Tego dźwięku, który buduje harmonię i pozwala odpłynąć (dosłownie!). Przez moment nie istnieje nic. Tylko ja i fale. 
Trzeba się spełniać. Trzeba spełniać małe zachcianki i pozbyć się wrażenia, że coś się chrzani. Dokonanie, niedokonanie. To bez znaczenia, zupełnie. Trzeba uśmiechnąć się do siebie, powiedzieć sobie: "Cholera, ale mam dobry dzień" i zdeptać czarne chmury nad głową ze świętym przekonaniem, że możemy wszystko. Jest dobrze. Trzeba w coś wierzyć, a więc wierzmy, że będzie jeszcze lepiej. Tak. Kiedy wychodzi mi rękaw, łapię stopa w ciągu pięciu minut i zaczynam wiązać koniec z końcem (dosłownie i w przenośni), zdecydowanie i z pełną premedytacją idę na przód. Wiem, że dam radę.

Dinka. 


trochę mi się wkręciło.

niedziela, 5 czerwca 2011

# 283, green tea, music, sound of silence, week after week

Nie było mnie tu przez tydzień a mam wrażenie, że od ostatniego wpisu minęły całe wieki. Minęło osiem długich dni, w ciągu których wydarzyło się naprawdę wiele. Zwłaszcza w mojej głowie. Kilka ważnych, istotnych dla mojego spokoju spraw uporządkowało się, zaszufladkowało w odpowiednim miejscu, przyjęło pozycję gotowości do ataku w obronie własnej. Kilka spraw z pełną siłą wyszło na wierzch, ku mojej ogromnej uciesze. W ciągu tych ośmiu dni kilka rzeczy dotarło się w wirze działań, wyklarowały się hierarchie wartości. Wszystko działa. Trybiki kręcą się namiętnie i czule tulą się jedno do drugiego. Och, działam jak należy.
Być może to dzięki zielonej herbacie, która ostatnio stała się niemal napojem bogów. Pani X powiedziała mi jakoś na początku tego tygodnia, że wyglądam jak kłębek nerwów. W rzeczy samej, kiedy siedziałam na jej kanapie bałam się, że coś we mnie eksploduje i wybuchnę niepohamowanym, histerycznym płaczem. Na szczęście, do kataklizmu nie doszło. To był pierwszy krok w długiej drodze do kontrolowania siebie. Po gigantycznym potknięciu w tej kwestii bardzo uważam na każdy najmniejszy kroczek.  Postanowiłam: zielona herbata z kawałkami opuncji. Oczyszcza i uspokaja, ot co! A do tego - pyszności!

  
Co więcej, jest całkiem fajnie, bo mam masę czasu na połykanie książek wręcz w całości i na oglądanie Ostrego dyżuru, co sprawia mi gigantyczną wręcz przyjemność. Tak więc przy kubku parującej herbatki zagłębiam się w tysiącu historii na minutę. Tak odnośnie tych książek, wypożyczyłam ostatnio jedną, która z pewnością zasługuje na wyróżnienie. Czytałam ją z zapartym tchem. Opowiada niesamowitą historię, która wciąga po uszy. Proszę Państwa, oto ona:


Nie zasypuję spojlerami. Powiem tylko, że naprawdę warto.
Znajduję także czas na przecieranie nowych i odświeżanie zarośniętych szlaków muzycznych. Kilka zaskakujących odkryć po raz kolejny skierowało mnie w ramiona MUSE. Kontakt z tymi panami urwał mi się na jakiś czas, ale na szczęście to już historia. Niesamowitym lekarstwem na strzaskane nerwy okazał się Coldplay, który dzielnie znosił moje humory. To nie lada sztuka, bo moje nastroje ostatnimi czasy pędzą jak rollercoaster. Na szczególne uznanie zasługuje również Sting i jego cudowne Fields of gold. Ta piosenka chodzi za mną krok w krok od kilku dni. I potrafi zdziałać cuda. Pierwszy takt i zapominam o problemach. Jeśli chodzi o te nowe szlagi to zdecydowanie Alanis Morissette, Carla Bruni i Adele. Trzy czarujące babki, które przenoszą na inną płaszczyznę świadomości. Dużo tego więcej, ale o tym innym razem.
Pomimo że muzyka toczy się z głośników niemal bez przerwy, ogarnęła mnie gęsta, ciepła, niebezpieczna i błoga cisza. Otuliła mnie chciwymi palcami, wtuliła w swoje ramiona. Czuję się dziwnie bezpieczna w grozie tej sytuacji. Po raz pierwszy w życiu zachwycam się dźwiękami ciszy.
No i żyję. Tydzień za tygodniem. Na dobry początek, i to jest w porządku.

Dinka.



sobota, 28 maja 2011

# 282, i used to be calm.

Pamiętam ten czas, kiedy potrafiłam beztrosko odwrócić się i mieć wszystko w nosie. Chociaż przez trzydzieści sekund mogłam być spokojna. W pełni odprężona, zrelaksowana, uśmiechnięta. Chyba mi to minęło. 
Dręczę się jak zaawansowany masochista. Wałkuję, przetrawiam już dawno strawione, w kółko to samo. Damn it, jakie to nudne. A ja nie lubię rutyny. Chyba pora porzucić ten nędzny styl życia. 
Ciekawe tylko, co z tego wyjdzie?

Czekam na trzydziesty dzień czerwca. To jak czekanie na ścięcie głowy. Czas to kat dla duszy. 

Dina.

wtorek, 24 maja 2011

# 281, so much tired. slave-atlas. feeling good.

Kiedy idę przed siebie każdego dnia, zdarza mi się czuć jak Atlas. Przygniatana, wręcz miażdżona jakimś cholernym kieratem dnia, który robi ze mnie niewolnicę. Czuję na plecach dziwny ciężar i nieprzyjemne ukłucia w tył głowy. Mam zwyczajnie dość. Mam się ochotę wyłączyć i mieć wszystko gdzieś.
Właśnie wtedy uciekam. Daleko. Jak najdalej. Pozwalam sobie na błogą chwilę zapomnienia. Na małe przyjemności i duże niespodzianki sama dla siebie. Śpię do południa, pozwalam sobie na więcej niż odrobinę szaleństwa. I odżywam. I znów wchodzę na ring i nokautem powalam problemy, jeden za drugim. Znów jestem odrobinę silniejsza. I tak cholernie dumna, że potrafię się przed sobą do tego przyznać.

Dina. 

it's a new dawn
it's a new day
it's a new life for me 
and i'm feeling good

piątek, 20 maja 2011

# 280, hole in my head

Momentami wydaje mi się, że jestem jakimś totalnie wykręconym stworem, który nie potrafi nad sobą zapanować. Takim, który nie potrafi trzymać języka na wodzy i plecie bzdury nie z tej ziemi. Kiedy te chwile mijają, jestem niemal pewna, że wszystko ze mną w porządku i  że lepiej być już nie może. Kilkadziesiąt sekund później nie wiem kim jestem i dokąd zmierzam. Mam w głowie wielką dziurę i chcę zapaść się pod ziemię, bo mam wrażenie, że tylko tam będę mogła odnaleźć siebie nie zważając na chaotyczny rumor miasta. Czuję wszechogarniającą pustkę, nicość wkrada się w miejsca, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. Wypełnia moją głowę. Wszystkie moje myśli odpływają, toczą się po nierównościach świata, rozpraszając się we wszystkich kierunkach. I kiedy mi się wydaje, że już prawie je mam, że je doganiam i już prawie wiem, o co w tej grze chodzi, pojawiają się okoliczności, które odwracają moją uwagę od żałośnie pełznących myśli.
O, już prawie wiem, co chciałam powiedzieć. 
Niech to. Znów się rozlałam i chcę się pozbierać. I nie pamiętam. Niech to szlag.
Kim jestem?

piątek, 13 maja 2011

# 279, self-confident or sth

Są takie momenty, kiedy chciałabym być bardziej pewna siebie. Odrobinę bardziej spontaniczna, przebojowa i zdecydowanie mniej nieśmiała. Umieć wyrazić własne zdanie bez obawy, że może spowodować złą reakcję u odbiorców. Chciałabym umieć stanąć przed drugim człowiekiem i bez strachu powiedzieć mu to, co mam konkretnie do powiedzenia. Uśmiechać się, nie czuć w gardle kamienia, który uniemożliwia wydanie z siebie głosu. Wcale nie chciałabym umieć latać. Nie chciałabym mieć też daru teleportacji, czytania ludziom w myślach, bycia niewidzialnym czy wpływu na emocje. Chciałabym mieć siłę, która pozwoliłaby mi poskromić choćby największe lęki. Czasami chciałabym umieć się nie bać.
Mam takie chwile, kiedy chciałabym nie mieć serca. Umieć wyłączyć uczucia, emocje, frustracje, fobie, uprzedzenia. Zamienić się w skałę – zimną, twardą, niezniszczalną. Chciałabym wyłączyć się na chwilę. Kierować się zdrowym rozsądkiem, który nazbyt często jest zagłuszany przez inne czynniki. Puścić w niepamięć słowo „czucie” i przez chwilę zastanowić się, co byłoby wygodne, co nie sprawiałoby, że wszystkie przyrzeczenia trafia jasna cholera i że trafia się do brodzika emocjonalnego wypełnionego aż nadto odpychającym szambem. Jak dobrze byłoby, chociaż przez moment, pozbyć się tego nieprzyjemnego wrażenia, że gdybym była kimś innym, byłoby prościej. Gdybym potrafiła zrozumieć to, czego nie potrafię pojąć. Gdybym, chociaż przez krótką chwilę, mogła rozważnie podejść do życia. Tak bardzo chciałabym trzeźwo spojrzeć na to, co mnie otacza. Bez otumanienia przez dziwne, jakby nadprzyrodzone zjawiska, które nazywamy emocjami. Chciałabym potrafić zeskoczyć z huśtawki.
Problem tkwi w tym, że się boję.
Dziś wiem:, pomimo że myślałam, że to będzie najpotworniejszy dzień w historii świata, myliłam się. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Nigdy.

Dina.

MUZYKA:

środa, 11 maja 2011

# 278, a tytuł wymyślę później

Nocne wędrowanie dookoła bloku stało się ostatnio moim ulubionym zajęciem o trzeciej nad ranem. Tak, środek nocy jest najlepszą porą na spacery, ot co. Jest to szczególnie miłe, kiedy powietrze pachnie wilgocią i majem, kiedy nie marznie się w paluszki i kiedy jedyne, co można usłyszeć to szczekanie psów i własne myśli. Dobrze jest iść z głową zadartą do góry, gapiąc się w gwiazdy i mieć w nosie, czy ktoś widzi, że zasuwam w różowych kapciach i piżamie, czy nie. To nic, że mam wrażenie, że zza rogu wyskoczy za chwilę gigantyczny, włochaty pająk albo dwumetrowy koniopies. Idę w zaparte i robię obowiązkowe trzy rundki wokół ogródka, potykając się o własne nogi w tych egipskich ciemnościach.
Walcząc z bezsennością, która znów daje mi popalić (zastanawiam się, czy kofeina nie przykleiła mi się do erytrocytów przypadkiem i się nie uwalnia, kiedy mam się ochotę zdrzemnąć), poddałam się. Dziś, podczas mojej nocnej przechadzki, postanowiłam nawet pobiegać, żeby się zmęczyć. "Szybciej zasnę" - myślę sobie. Figa z makiem! Jak nie spałam, tak nie śpię. Moje powieki działają na siebie jak te same bieguny magnesów - oczy same mi się otwierają, słowo daję! I nagle coś poczułam. Na początku zeschizowałam się, że czuję spaleniznę o trzeciej (Emily Rose -.-). Ale to nie była spalenizna. To w ogóle nie był zapach żaden. Jasna anielka, poczułam wenę! No to się wzięłam, zawzięłam i oto jestem. Znów, niemal psychodelicznie, siedzę i piszę posta. Nie wiem, czy można psychodelicznie pisać posta, ale podoba mi się to słowo, więc niech tak będzie. Dzięki wenie, która łaskawie do mnie wróciła (uff, tęskniłam!), zrobiłam też prasowanie i porządek w szafie, której zawartość zaatakowała mnie wczorajszego poranka. Przeczytałam też połowę książki Sparksa - kniżki, która po raz pierwszy od 9 miesięcy nie jest lekturą. Co za relaks dla mózgu - świadomość, że już nikt nie będzie mnie zmuszał do czytania Potopu i Ludzi bezdomnych! Chodzi mi po głowie kilka pomysłów, głośno tupiąc, żebym przypadkiem nie zapomniała, o czym myślałam. Jak się w końcu wezmę w garść to może się coś ciekawego z tego wykluć. 
Jaram się jak fatamorgana na pustyni faktem, że mam już prawie-wakacje i tym, że już od samego początku nabierają one zawrotnego tempa i sympatycznego rumieńca. Przeraża mnie fakt, że moje lekcje zabijania, czyli kurs prawa jazdy, stanęły w martwym punkcie. Cieszę się, że jeszcze tylko cztery egzaminy, a później cztery miesiące wolności. Chyba okrzyknę czwórkę nową siódemką. Szczęśliwa czwórka. Ładnie brzmi. Ciekawe, jak wygląda taka szczęśliwa czwórka. Okey dokey, kończę, bo zaczynam filozofować, a to może skończyć się trzecią wojną albo kosmiczną klęską żywiołową.
W skali od 1 do 10: jakieś 8 i trzy czwarte, ot co.

P.S: Pozdrowionka dla palantów z CKE - podeślę tam mój specjalny zwiad, bądźcie dzielni. Oni nie gryzą - połykają w całości.

Dinolec.

The Kooks, King of Leon, Oasis, MUSE, M83.

wtorek, 10 maja 2011

# 277, n.i.e

Już mnie nie czytasz. Nie ma ciebie w moim życiu. Wyparowałeś się do innej galaktyki i cię nie ma. Nie tęsknisz. Nie. Wiem, że nie. Nie masz pojęcia, kim jestem i co u mnie. Nie mówisz mi dobranoc, nie odpowiadasz "ba", nie śmiejesz się do mnie. Wyprowadziłeś się z mojej głowy. I pewnie nawet nie wiesz, że teraz też głupio myślę. Znów mi ciebie brakuje,
Rozumie.

+ czasami się zastanawiam, czy gadam do siebie, czy ktoś to czyta. 

poniedziałek, 9 maja 2011

# 276, poprzedni plus jeden

Tak to się układa, że zamiast odejmować, dodajemy. Dodajemy różne pieprzoty do naszego życiorysu. Duże i małe, średnie, kwadratowe i okrągłe. Takie z blond włosami, brązowymi oczami, krzywymi nosami, powyginanymi palcami, zezowate, długonogie i imprezowe. Z obrazów, które pozostają w naszej pamięci, tworzy się bogate portfolio kwiecistych wspomnień. Ciepłe, lepkie i słodkie wspominanie minionych dni wchodzi w nawyk i z przyjemnością na twarzy malującą się, kroczymy z uśmiechem przyklejonym pod nosem przez życie. Żal ściska, że to już było. Zdecydowanie nie wróci. Ale żyje. W głowach, w sercach. 
Jesteśmy najlepsi. Z całą pewnością.

zainspirowana kwiecistą wypowiedzią serdecznego_kolegi.

Dina.

czwartek, 5 maja 2011

# 275, relief, almost

Przeżyte, zaliczone, odhaczone. Jeszcze nie wszystko, ale to, czego najbardziej się bałam już za mną. No, może jeszcze  u s t n e. Okej, jeszcze się boję.
Ale odetchnęłam. Już po polskim, już po matmie. Wiecie, jaka ulga?!
Mój umysł odprężył się jakoś. Choć, praktycznie, nie był sprężony ani przez chwilę. Okej, nie będę się tym chwalić. Chyba nie wypada.
Moja kobiecość się we mnie odzywa. Domaga się potwierdzenia. Moja wolność chce wzlecieć poza horyzont, moje myśli szybują gdzieś ponad chmurami, zawisły nad niespełnionymi marzeniami. Biorę tęczowy długopis, spisuję je na kartce. Idę przed siebie i jak z półek sklepowych dorzucam do koszyka kolejne sukcesy. Zawsze widziałam je przez mgłę, odległe i nieosiągalne. Dziś widzę, że wystarczy chcieć.
I jestem szczęśliwa.


+ poemat:

tak więc, o maturze z matmy napiszę piosenkę
o owej ścierze wykrzyknę w podzięce
do tych kretynów, co ją układali
żeby sobie więcej sera nosem nie wcierali
i zawrę wyrażenia spójności językowej, żeby było weselej
bo i ten polski nie wyszedł im najlepiej
wy, z Góry Kretynów, Idiotofrajerów, Bandytów
nigdy więcej z maturzystów nie róbcie Troglodytów.
 

środa, 4 maja 2011

# 274, panic at the disco, i wish

Widząc szerzącą się panikę, wszechogarniający wszystkich niemal stres i cmokanie monitora w poszukiwaniu klucza odpowiedzi do dzisiejszej matury z polskiego, czuję się totalnie osłabiona. Mam totalnie ochotę uciec. Tak, zwiać, zakopać się pod ziemię i poczekać w spokoju na ten czerwiec. Czuję, że otoczenie wpędzi mnie w psycho-masochistyczną depresję z nutką zgnilizny - uporczywie zaraźliwą, niczym dżuma. Fuuj, nie mówcie o maturze. To jest już co najmniej niesmaczne. Pozostawia niemiły posmak w ustach i nieprzyjemny świąd wdziera się do nosa. A feee. Już wystarczy. Napiszmy ten szmelc i schowajmy głowy w piasek, siedząc cicho jak myszy pod miotłą i miejmy wszystko gdzieś!
A po maturze zaimprezujmy, zakopmy mroczną maturę w czeluści nicości i... have fun!


ok, ok, jeszcze tylko matma -,-

Dinka.

# 273, Mg

Dwa, niezależne, wolne, dwojakie, dwubiegunowe, ciepłe i zimne jednocześnie, podobne, lecz różne. Ciągną do siebie, odpychają się nawzajem. A jednak są. W przyrodzie nic nie ginie, jedynie zmienia swoje właściwości.
Jak magnes, magnes, magnes, magnes...

sobota, 30 kwietnia 2011

# 272, opuściło mnie do reszty

Poczułam się dotkliwie opuszczona przez motywację do nauki. Po raz kolejny. Leży tona książek, notatek, sreli moreli. 
A mi się nie chce. Poetycko i przeuroczo - nie chce mi się. Tyle w tej kwestii.
Planuję wesołe imprezowanie od 18 maja. Wolność rządzi!


Dina.

# 271, ni pies ni wydra

1. Abiturient – osoba, która ukończyła pewien etap edukacji w jednostce organizacyjnej wchodzącej w skład systemu oświaty.


A więc i ja należę już do tej dziwacznie nazywającej się grupy, której nazwy nie umiem wymówić. Z grubsza jednak, jak każdy wie, chodzi o to, iż już nie jestem uczniem liceum, ale też nie mam świadectwa "dojrzałości", czyli ni pies ni wydra. Taka jakaś cyber-masa, która już prawie czymś jest, ale musi się dosmażyć i zostać zakatowana (lub też, dla czepiających się, dokształcona ) przez najbliższe dwa miesiące, bo właśnie wtedy dadzą mi do ręki świstek. I będę absolwentem. Ot co. 
Z przerażeniem dziś wybiegłam z domu z dwóch względów. Pierwszy, ponieważ prawie spóźniłam się na autobus; drugi, jechałam na    z a k o ń c z e n i e    liceum (!?). Ale że co? Że koniec? Jakoś to do mnie nie dociera. 
Utarliśmy się. Jesteśmy wyrąbani, jak nie z tej ziemi. Każde inne, ale mamy jedną część wspólną - trzy lata w jednej klasie, czy tego chcemy czy chcemy. Nie ma innej opcji. Jest smutno, łzawie, przytulankowo. Już teraz tego brakuje, jak tylko się pomyśli, że czegoś już nie będzie. Cholera, nie cierpię tych momentów w życiu. I chyba po raz pierwszy w życiu mnie to tak dotkliwie dotknęło (?). Damn, damn, damn. Jedno wiem. To, jak potoczą się nasze drogi - czy będą się przeplatać czy omijać - zależy tylko od nas. Jesteśmy kowalami własnego losu, bla bla, coś tam. I wiecie, co? To jeszcze nie koniec! 






















36 osób - jesteśmy naj.




P.S: Od tygodnia ani widu, ani słychu. Nic, pustka, cisza. Nie, żebym się Ciebie upominała, ale chyba już najwyższa pora, żebyś wpadł jeszcze któregoś razu pogadać. Dziś idiotycznie to utrudniam moim niespaniem. I cichosza. Mam ciasteczka i ciepłą herbatę. Wiem, że gdzieś jesteś.

niedziela, 24 kwietnia 2011

# 270, H.E

Zebranym tu Internautom życzę wiele spokoju i radości, pogody ducha i miłości, spełnienia marzeń i samych sukcesów, drogi do szczęścia i esów floresów, czyli wszystkiego tego, czego pragniecie najbardziej na świecie.
Jeszcze raz, wszystkiego najlepszego, wesołych jajek i takich tam.

Kurczakowe buziaczki,
Dinka.

sobota, 23 kwietnia 2011

# 269, P.

Doskonałe palce miażdżą sytuacje. Po co miażdżą? Na co? Na beznadziejną pustkę i garstkę wspaniałych wspomnień. Dlaczego tylko tyle pozostaje po człowieku? Kupka myśli, brzmienie głosu gdzieś w zakamarkach serca, nic więcej. Niczego więcej już nie będzie. Było komuś źle w tym, co miało swoją cząstkę w istnieniu jakieś dziesięć miesięcy temu? Doskonałe palce tworzą nowe, nieznane horyzonty. Całkiem inne dźwięki, urywane melodie. Wydaje się, że stoimy nad przepaścią. Tylko krok wstecz daje poczucie bezpieczeństwa – znam Cię, moja przeszłości. Nienawidzę Cię za to, że tak po prostu odeszłaś i zabrałaś ludzkie istnienie. Uważasz, że to było sprawiedliwe? Nieznane obrazy, niewyraźni ludzie, którzy przeplatają się z mijającymi sekundami. Wypadają kolejne włosy, kolejna porcja kawy bez cukru i nic już nie jest takie, jakim było. Cholernie smutne.
Nie wiem, czy to byłeś Ty. Rozmawiałam z wytworem mojej wyobraźni. Tak wiele Ci powiedziałam, tak wiele radości widziałam w   t y c h  szalenie roześmianych oczach. Od razu poznałam Cię, mimo że szedłeś odwrócony do nas plecami. Wszędzie bym Cię rozpoznała. Słyszałam Cię, czułam, miałam obok siebie przez ten urywek wieczności. Dobrze było Cię znów zobaczyć. Brakowało mi Ciebie przez ten czas, kiedy na chwilę Cię nie było.
Nie wiem, co robiłeś w moim śnie. Nie wiem, dokąd zmierzałeś. Nie wiem, skąd przybyłeś. Nie wiem, dlatego opowiadałeś mi te wszystkie piękne rzeczy i dlaczego znów obezwładniłeś mój rozum tym paraliżującym uczuciem uroczego zaniepokojenia i poplątania z zaplątaniem. Nie wiem, kiedy znów Cię zobaczę. Nie wiem, czy to było zaproszenie. Wyśnię Cię jeszcze raz, mam Ci tak wiele do opowiedzenia. Znów chcę zobaczyć, o czym myślisz. Znów chcę móc klasnąć byś się pojawił.
Zawsze przypominasz mi, że pamiętasz. My też pamiętamy. Przyjdź, mam Ci coś ważnego do przekazania.
Niezdarnie Cię szukam w ciemności. Próbuję odgadnąć drogę, którą można do Ciebie dotrzeć. To było niemądre urojenie albo najpiękniejsza wizja w moim życiu, Patryku.


Dina.

środa, 20 kwietnia 2011

# 268, last

Ostatni dzień w szkole, ostatni polski, ostatnie wrzucanie klamotów do szafki, ostatnie śmianie się na lekcji, ostatnie wszystko.
Niby powinnam się cieszyć, że to piekło się w końcu kończy. Jednak nie wszystko piekłem było. I tego będzie mi cholernie szkoda. Szkoda jak jasna cholera. Ok, ok. Koniec użalania, bo zaraz się popłaczę, a dzień się jeszcze nie skończył. Piękny mamy dzień, nieprawdaż?

Dinka.

niedziela, 17 kwietnia 2011

# 267, second chances

Zostaliśmy tak stworzeni, że potrafimy wiele wybaczyć. Została dana nam umiejętność znoszenia wielu upokorzeń, zadrapań duszy, ordynarnego traktowania. Jednak mamy granice wytrzymałości. Jesteśmy ludźmi. Tylko lub aż. Zazwyczaj rozumnymi. Mniej lub bardziej. Potrafimy się uśmiechać, aby maskować ból i niezadowolenie ze spotykających nas sytuacji. Potrafimy być jak gąbka: miękka, chłonąca każde słowo - jakby ono gorzkie czy słodkie nie było. Potrafimy być jak skała: twardzi, odporni na zderzenia i zdarzenia, jednak przy silnym uderzeniu ta skorupa się kruszy i rozpadamy się, kawałek po kawałku. Nikt nie jest niezniszczalny. Dajemy drugie szansy - setki, tysiące, czasami rzeczywiście tylko jedną. 
Nauczyliśmy się wbijać szpile w plecy: chcący lub niechcący. Umiemy też mówić tak, że adresatowi słów przez nas wypowiadanych serce i dusza pękają na pół. Chcielibyśmy umieć wyczarować plasterek, który naprawiłby rany zadane słowami, których zupełnie nie szanujemy, rzucając je na wiatr, bez skrupułów i szukania w nich głębszego sensu. Bawimy się życiem wpychając innym kłody w zadek. Jesteśmy geniuszami w prowokowaniu sytuacji bez wyjścia. Osiągnęliśmy mistrzowski poziom zaawansowania w pieprzeniu wszystkiego, co ma jakiś przekaz, przyszłość, teraźniejszość. Umiejętność pieprzenia przydaje się w gotowaniu. Nie jest dobrze, kiedy za mocno pali w gardło. No, chyba że mówimy o wódce. Ale wódki nie lubimy, bo ona ma tendencje do urywania filmu. Co do tego pichcenia, trzeba rozważnie dobierać składniki, przyprawy, naczynia do przygotowania, żeby zrobić dobre mięsko, a nie łykowaty szmelc. 
Dlaczego nie potrafimy rozmawiać? Miksujemy sobie bagno pod nogami, takie ruchome piaski, że niech nas wszystkich szlag. 
Rozglądam się dookoła. Widzę ludzi uśmiechniętych, szczęśliwych, zjaranych, sceptycznych, z podłą twarzą, cynicznych, z podpuchniętymi, czerwonymi oczami. Och, jakże chciałabym to ogarniać tak, jak tego nie ogarniam. Chciałabym mieć super-moc, super-ogar, super-wszystko, żeby móc pomóc ogarnąć tym, którzy tak cholernie mnie potrzebują. Móc pomóc w jakikolwiek sposób, który byłby bardziej twórczy niż ściśnięcie żeber i powtarzanie w kółko, aż do znudzenia: Ogarnij, bo musimy być silne i ogarnięte.
Jaki jest sens tego całego bełkotu? Trzeba nam zastanowić się, kto zasługuje na milion drugich szans, a komu danie jednej będzie maksymalnym wyróżnieniem. 

Dinka.




sobota, 16 kwietnia 2011

# 266, gdzie ja się kurczę podziałam

Zastanawiałam się ostatnio, gdzie podziała się moja prężna i żywotna osobowość, która wiła się i dawała mi chociażby tą pieprzoną wenę, której twarzy dziś już nie pamiętam, niestety. Co więcej, na moje cholerne nieszczęście, ogarnął mnie obślizły i potwornie wszechobecny leń, który jak kac-morderca odbiera radość życia i światło kwietniowych poranków. Damn, nic mi się nie chce. Najgorsze, że wkradł mi się w życie schemat "odłóż to na później" i teraz wszelkie nie zawsze przyjemne sytuacje odwlekają się w czasie w nieskończoność i nie wiadomo, czy w ogóle dojdą w jakiejkolwiek przyszłości do skutku. Nie do wiary, ale wczoraj poszłam na angielski, który był zupełnie planowy, nieprzekładany i kompletny, choć totalnie nieogarnięty przez zgromadzonych. Osobiście uważam, że poziom zaawansowania mojego angielskiego jest odwrotnie proporcjonalny do ilości dni pozostałych do Egzaminu Dojrzałości. O, właśnie. Ostatnio naszła mnie zabawna myśl. Bo ja czuję się zupełnie niedojrzała. W sensie emocjonalnym. Człowiek niedojrzały nie zmienia zdania co 5 minut (jak dobrze?!), nie ma gigantycznych huśtawek nastrojów, karuzeli i rollercoasterów pt.: "Raz kuźwa słońce, raz kurde deszcz, czyli tragos grecki w wykonaniu Diny", czy coś w tym rodzaju. Istny, ku*wa, meksyk. Totalna masakra. A więc, jeśli czuję się człowiekiem niedojrzałym, czy mogę im to powiedzieć i po prostu nie pójść na maturę? Przecież to sprawdzian dla ludzi dojrzałych i ogarniętych, a ja nie należę ani do jednych ani do drugich.
Moje dni płyną leniwie. Tak leniwie, że aż szkoda gadać w ogóle. No cóż, i tak bywa. Tymczasem, znów idę nic nie robić lub też symulować robienie czegoś. W tym ostatnim jestem totalnym mistrzem, ywah. Miłego dnia, serdelki. 
Oł mamo, ale się rozpisałam. No i jak zwykle o dupie Maryni, choć paradoksalnie jej imię tu nie pada, ech. -.-


Dinek. 

sobota, 9 kwietnia 2011

# 265, piję sok jabłkowy

Jest zimny, kwaśny, pachnący sadem i latem. Częściej uśmiecham się do siebie i do słońca. Rzadziej do innych ludzi, choć kiedy dopadnie mnie głupawka, potrafię śmiać się ze wszystkiego. Nawet z tego, że do matury trzy tygodnie, a ja marnuję cenny czas i olewam wszystko ciepłym moczem. Dość to przygnębiające. Nie ważne. 
Nie lubię samotności. Boję się jej. Możliwe, że już kiedyś o tym wspominałam. Dostaję szału, różnych apo i epileptycznych dziwactw, palpitacji żołądka, spowolnienia ruchów żeber i w dziwny sposób pocą mi się oczy. Ot, co samotność wyczynia z człowiekiem. Półkule mózgowe nie chcą współpracować, mam w głowie kisiel i na niczym nie mogę się skupić. Ot, taka mała paranoja. Jestem nieskupioną kupą flaków, które drżą i pragną obecności kogoś drugiego. Chyba już wyrosłam z tego, że telewizja i gadający w niej ludzie potrafią wypełnić tą pustkę. To wszystko wydaje się być jakąś kpiną, parodią, durnym żartem, z którego nie mam ochoty się śmiać. Nie lubię, kiedy w domu panuje wyuzdana i bezwstydna cisza. Chcę hałasu, szumu, decybeli. Głosów. Dziwne mam życzenia, chcę słyszeć głosy. Obym tylko nie wymodliła sobie jakiejś choroby psychicznej, umm.

Dinka.



poniedziałek, 4 kwietnia 2011

# 264, everyday life

Nostalgicznie, choć z nutką energii mijają ostatnie dni. Bez szału, ale nie mogę powiedzieć: "Life sucks". A to już zdecydowanie postęp niesamowity. Progres, o tak. Ładuję się pozytywną energią, która płynie z pokazującego się chwilami słońca (niedziela *.*) i mimo że w kość się momentami dostaje, daję kuźwa radę. Babeczki, koleżaneczki,  bajeczki, rymowaneczki na poprawę dnia i inne pieprzoty, które są fajne. Chodzę i pod nosem śpiewam, opowiadam wiersze, wzory na trójmian kwadratowy i trzynastozgłoskowcem oznajmiam, że mam się świetnie i jestem szczęśliwa jak ja nie mogę. 
Tylko, panie Darku, zrób mi zielone światło, całą na przód i gaz do dechy. I niebieskie niebo raz poproszę. Ta niedziela była piękna! W ogóle interesujący weekend. Lubię to.


czwartek, 31 marca 2011

# 263, smak

Prognozy nie nastrajają pozytywnie. Zapowiadają deszcze, pochmurne niebo, na szczęście będzie ciepło. Jedno szczęście, bo ostatnio odmarzam totalnie. Koszmorando, totalny Meksyk. Jednak, mimo wszystko, czuję przedsmak wiosny, prawdziwej wiosny na języku.
Inną niesamowitą masakrą na resorach jest fakt, że za trzydzieści trzy dni nastąpi moja zagłada, powszechnie zwana maturą.
Zdecydowanie masakrą nie jest to, że mam już weekend, ciekawy czas w perspektywie, parę pomysłów, których realizacja może być niesamowicie interesująca. Mam nawet zamiar się UCZYĆ. Co prawda, nie planuję nic szczególnego, bo empirycznie przekonałam się, że moje plany zawsze legną w gruzach. Tak więc, nie mia co za bardzo wybiegać w przyszłość, tylko zająć się tym, co mam w chwili obecnej. Masz rację, układa się. Różnie, ale się układa.

Dinka.

niedziela, 27 marca 2011

# 262, elementalista

Jakiś cholerny ewenement - ja, osoba powszechnie znana jako nocny Marek, od ponad godziny kulę się pod kołdrą w piżamie, z pachnącą malinami herbatką i zaczytuję się w lekturze obowiązkowej dla klasy trzeciej liceum. Po prostu fenomen na skalę światową. Nie marnuję czasu na kwejku, demotywatorach, facebooku, Librusie (?). Nie słucham muzyki, nie gapię się bezsensownie w telewizor, nie mam telefonu przyklejonego do ręki/ucha. Wiecie, co powiedziała moja mama? Że zachowuję się jak rasowy maturzysta, który się filmuje, bo uświadomił sobie, że za miesiąc matura. Może i ma trochę racji. Szkoda tylko, że jak się jutro obudzę to moje dzisiejsze jestestwo pójdzie w odstawkę w czeluści niepamięci, oleję rzeczywistość ciepłym moczem i będę starą, niekoniecznie dobrą, ale na pewno totalnie nieogarniętą i nieprzystosowaną do życia Dinką. I znów pójdę spać z przeświadczeniem, że zmarnowałam kolejny tak cenny dzień, w dupę kurde! A, próbując pojąć zapiski, wypowiedzi i myśli innych niż swoje własne można się totalnie nadziać i z niezdolnością interpretacji stać się mistrzem nadinterpretacji. Zrozumieliście coś z tego? Bo ja nie.

Dina.


MUZYKA:

niedziela, 20 marca 2011

# 261, dobrej nocy, czyli życzenia i takie inne

Czuję, że doświadczam cudu. Tak, wierzę w cuda i ich moc, której nasze debilne mózgi nie są w stanie pojąć. Cud, czy jak tam to nazwać polega tylko na kilku słowach. Kilka słów, które być może rzucone przelotnie, od niechcenia, całkiem przypadkowo dały mi spokój. 
Taka cicha, spokojna noc. Dobra. Taka, jakiej chcieliśmy.

Dina.

sobota, 19 marca 2011

# 260, papkowe coś-tam, co miało być sensownym postem, ale wyszło jak zwykle, czyli przeczenie sensowi, który jest zupełnie nonsensowny

Wyposażyłam się w sto osiemnaście minut d'n'b w wykonaniu Pendulum. Bardzo pozytywnie nastraja, muszę przyznać. Miałam dziś zajebiste ambicje. Totalnie genialne i powiem szczerze, że przeszłam w nich samą siebie. Miałam zamiar UCZYĆ się. Co więcej, uczyć się MATEMATYSI. Miałam też kilka innych wyrąbanych w kosmos pomysłów. Zamiast tego wszystkiego, co zaplanowałam postanowiłam pójść na spacer. Jest tak pięknie. Przepięknie. Kocham takie dni. Świeci słońce. Tego mi najbardziej brakuje. Miałam plan napisać dziś post jak stąd na Marsa. Chyba mi nie wyjdzie. Mam potrzebę napromieniowania optymizmem. Czuję, że duże, kupaczne zło wpieprza mi się w mój super dzień, który jest jeszcze super po wczorajszym dniu. Kupaczne zło trzeba zwalczać od samego początku. Optymizm moim znakiem rozpoznawczym? Nie ma co, tego jeszcze nie było, hah!
Trzymajcie się gorąco. 

Dina.





czwartek, 17 marca 2011

# 259, shout

Odarta ze złudzeń, siedząc nieruchomo i patrząc w ścianę, przestaję wierzyć w dialog. Wrzask jest jedyną formą komunikacji międzyludzkiej. 
Krzycz, krzycz. Wykrzycz z siebie całą tą złość. I żal. I niewiarę w siebie. Poczuj siłę, moc i energię, która siedzi gdzieś tam.

Dina.

niedziela, 13 marca 2011

# 258, trochę magii

Jeszcze jakiś czas temu bezsenność doprowadzała mnie do szaleństwa. Czułam frustrację połączoną z krztyną irytacji i cichej desperacji unoszące się w powietrzu. Lepka, galaretowata atmosfera sprawiała, że czułam się oblepiona zupełną bezsilnością od palców u stóp po koniuszki czupryny. Gapiąc się z sufit miałam wrażenie osamotnienia, zupełnej pustki we wszechświecie. To uczucie było paraliżujące, niemal całkowicie obezwładniało umysł. Myślałam sobie, że jestem zupełnie sama w ciemnym, pustym i przygniatająco cichym pokoju. Odgłosy śpiących za ścianami ludzi nie dodawały mi otuchy w najmniejszym nawet stopniu. Teraz stwierdzam, że to dlatego, że skupiałam się na tym, że czegoś mi brakuje.

Cicha melodia pulsuje gdzieś wewnątrz mnie. Czuję ją we krwi, w każdej najmniejszej cząstce tej chwili. Toczy się, dociera do miejsc, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia. Inne dźwięki wplatają się w nią, napływając z zewnątrz. Harmonia tych pojedynczych, małych spraw napełnia mnie spokojem i paradoksalną ciszą. Jest cicho, a jednak coś gra.  Otacza mnie też jakiś zapach. Jest słodko-kwaśny, nienachalny, ciepły i kojący. Zmysły pracują na najwyższych obrotach. Pod przymkniętymi powiekami przemykają barwy. Tysiące kolorów, które układają się w niesamowite obrazy. Niemal słyszę te kolory. Czyż to nie piękne? Ich cichy, doskonale znajomy głos przyprawia mnie o miły dreszcz. Czuję, jakby kropla lodowatej wody ściekała mi w dół pleców. Pościel jest jeszcze zimniejsza niż zagubiona deszczówka. Jest mi obca, choć tak bardzo znajoma. Moje, lecz nie moje. Paradoks sytuacji powoduje niezręczną ciszę i moja-nie-moja melodia milknie. Widzę jej konkretny kształt w niekonkretnym momencie. W ciemności widzę jej oddalający się cień. Boję się stracić to, co znam. W mroku nadal nucę niedosłyszalnie piosenkę. Czuję, że nadal jestem w domu. Uwięziona przez cztery ściany ciemności próbuję drapać. Rozpaczliwie miotam się w poszukiwaniu światła i nasłuchuję wołania ciepłej melodii, która wyprowadzi mnie z ślepej uliczki otępienia. Czuję zobojętnienie. Zabrakło barw, świateł i cieni. Zabrakło ukochanej piosenki i ciepłego oddechu eteru. Zawisłam gdzieś na włosku nad niebezpieczną przepaścią. "Nie boję się" - powtarzam sobie uparcie. Zaklinam się tak długo, że zaczynam w to wierzyć. Nie wiem, ile czasu mija. Świat nadal trwa, a muzyka razem z nim.

# 257, high level

Dobrze jest, kiedy człowiek się rozwija. Bardzo dobrze, kiedy pasjonuje się czymś. Odlotowo jest wręcz, kiedy ma jakieś czaderskie zajęcie, którym może się pochwalić przed kumplami, którzy znudzeni siedzą, podpierając opadającą głowę z jeszcze bardziej opadającymi powiekami, przeglądając Demotywatory. "Hej, stary, lata się nie widzieliśmy. Wiesz, że kolekcjonuję znaczki?" - i koleżce opada również kopara, bo on jedyne, co zbiera  to kolejne levele w grach strategicznych (jak dobrze). To bliżej nieokreślone "coś" - hobby tak zwane - według przeciętnego człowieka powinno być czymś względnie podnoszącym jego inteligencję i poprawiającym jego nędzną dotychczas pozycję społeczną, twórczym, interesującym, zajmującym czas i poszerzającym horyzonty. Pozytyw dla człowieka, który wynajdzie sobie pasję, która jest ekscytująca i sprawia, że skacze ciśnienie krwi w znudzonym światem organizmie. No weźmy chociażby te znaczki - nowy, rzadko spotykany w kolekcji oraz taki, którego żaden inny człowiek na pewno nie będzie miał i poziom szczęścia podnosi się niesłychanie wręcz. Dość istotną rzeczą w tym całym hobby jest to, aby umieć się w to zaangażować i cieszyć się, po prostu się cieszyć. Uśmiechnąć się do swoich znaczków, ale w taki sposób, że będzie widać wszystkie zęby. Szeroko, radośnie, dookoła głowy. Tak rzadko się uśmiechamy, a to jest takie miłe. Uwielbiam, kiedy idąc przez miasto widzę, że jakiś człowiek wesoło szczerzy do słońca buziaczek. Większość zapewne bierze tego człowieka za świra i patafiana, ale ja lubię ludzi, którzy potrafią cieszyć się choćby z tego, że nie ma chmur i że nie leje im się z nieba na głowę. Oprócz jakichś szczególnych zainteresowań, fajnie jest też, kiedy człowiek rozwija swoją szaloną osobowość przy okazji. Naprawdę, to się da, nie tylko zbierać nowe umiejętności w Heroesach, czy rozwijać osobowość Simów. Własne "ja" jest o wiele bardziej pasjonujące. Nawet osiągnięcie mistrzowskiego poziomu hipokryzji, cynizmu czy chamstwa, wyższego stopnia nienawiści czy zauroczenia jest na wagę złota. Czasami wydaje mi się, że obojętnieje ten świat na rozwój, a wstecznictwo jest słabe, zdecydowanie.

Dinka.

wtorek, 8 marca 2011

# 256, zaskoczysko

Jedynym niemiłym aspektem tego dnia było to, że przy wysiadaniu z autobusu złamałam sobie paznokieć. Cała reszta cudownego, ósmego dnia marca była naprawdę całkiem przyzwoita. Można powiedzieć nawet, że świetna, ale jak tak dalej pójdzie, to zabraknie mi skali w określaniu fajności dnia. Przeżyłam kilka miłych zaskoczeń. Liczyłam też na cudowny los i łaskę szczęścia i jakąś dodatkową piąteczkę w dzienniku z racji mojej niezaprzeczalnej kobiecej natury i stanu dzisiejszego, jakże niesamowitego dnia. Niestety, przeliczyłam się i w dzienniku zastałam tylko wpis sprawdzianu z brył na przyszły poniedziałek. Czuję, że to będzie moja matematyczna kompromitacja. Nie cierpię brył. Koszmar na resorach.
Dzisiejsze spotkanie w Alladynie bardzo dobrze wpłynęło na moje i tak fantastyczne samopoczucie. Poczułam przypływ radości, zapewne z powodu nagazowanej krwi, haha. Cały dzień podśpiewuję pod nosem "piwo, lubię piwo", swoją drogą. Tak, lubię lubię lubię. Nie tylko piwo, hahaha.
Dwie piękne, czerwone różyczki dołączyły do tej studniówkowej. Martynowej babci pączki były palce lizać. Wszystko jest ostatnio jakieś lepsze. Progres, yeah. Czuję, że trzymam życie w garści. Jaka to cudowna świadomość.
To był zdecydowanie mój dzień. Dobry dzień. Oby więcej takich dni. Takich uśmiechniętych, błogich, chillowych, naprawdę udanych.  

Dina.



poniedziałek, 7 marca 2011

# 255, słodko, kwaśno, gorzko, ale na pewno nie mdło - o nie, nie

"Lubię to" - rzekłby Fejsbuk, czyli wyrocznia XXI wieku. Mimo że jestem cholernie niewyspana, szatańsko boli mnie głowa, ten dzień był bardziej ekstra niż może to opisać najbardziej wyszukany bluzg świata. Do fajności trzeba mu dodać również, że dziś słowa pokrywają się i są lustrzanym odbiciem tak szałowo cudownego humoru, który swoją drogą aż wylewa się uszami. Jestem szalonym wulkanem energii, który wpadł w wir mega mega szczęścia. 
Życiowo mówiąc, różnie bywa. Tak, o moim życiu mogę powiedzieć wszystko - chodzę wściekła, poirytowana, smutna, rozgoryczona, zaryczana z czerwonym nosem, ucieszona po same uszy, z małymi diablikami w oczyskach, z figlarnym pomysłem na siebie, pośpiewująca Brodkę, zła, dobra, piękna i nieuczesana, z muzyką na maksa w słuchawkach, w zupełnej ciszy, przeżuwająca gumę truskawkową, siorbiąca gorącą herbatkę malinową. Mam trzy zyliony twarzy, humorów, uśmiechów, tanecznych kroków, sposobów szurania martensami, myśli pędzących z prędkością zabieganego świata, nowych pomysłów, uczuć, spostrzeżeń i mistrzowskich zagrań. Mam miny, mam farta, mam przerażająco zielone oczy i ochotę na lody owocowe z syropem cytrynowym. Mam też ochotę na koncert, zrobienie czegoś dobrego dla świata, chciałabym pływać w jeziorze i gapić się w gwiazdy i wąchać zapach wiosennej łąki o piątej nad ranem w towarzystwie świergotu ptaków. Zdecydowanie brakuje mi ciepła, wiosny. Choć na brak słońca nie mogę narzekać - dogadza mi ostatnimi dniami i jest wprost olśniewające. Tak jest, bywa słodko, bywa kwaśno, gorzko, cuchnie spalenizną, pachnie tak pięknie jak w kuchni, kiedy pieką się babeczki czekoladowe. Mojemu życiu jednego nie można zarzucić. Nie jest nudne. Dzieje się tysiąc rzeczy w ciągu sekundy. Jest takie smakowite. Cieknie mi ślinka na samą myśl o kolejnym dniu, kiedy pomyślę sobie, że jutro może być przecież jeszcze lepiej niż dziś. Stwierdziłam, że poziom dobrego humoru zwiększa się wraz z ilością uśmiechów dawanych i otrzymywanych oraz wraz z ilością promieni słonecznych na nosie. Zauważyłam, że moje pieguski wychodzą na wierzch z zimowego snu. Słodziuchno.
O dziwo, dzisiejszy dzień bez focha można uznać za zaliczony - results! Tańczę na krześle, gibam się, chichoczę pod nosem i mam w nosie to, co złe. Tak, to jeden z tych cudownych dni. Pocieszna ocena z polaka, pojęcie tematu na matmie w stopniu zadowalającym, żadnych ofiar mojego podboju Gdańska za kółkiem, miło, miło. Zdecydowanie. 
Lubię czerwone róże, żelki, mleczną czekoladę i zwykłą uprzejmość przypieczętowaną czarującym uśmiechem. 

Dinka.

PS: Słuchanie tej samej piosenki w stanie szału macicy i w stanie totalnej ekstazy i zupełnie inaczej się kawałek odbiera:
Monika Brodka - Granda

# 254, mam w głowie misz masz

Założę się, wręcz dam się posiekać, że to przez późną masakrycznie godzinę i przez to, że siedzę sama jak kołek, śmierdzę dymem z dworu i nie lubię tego, że boli mnie głowa. Ogólnie mam małą huśtawkę nastroju. W sumie, to nie huśtawkę, a jakiś cholerny rollercoaster. Góra, dół, góra, dół, zakrętów od groma. Wszystko bym przeżyła, ale nie fakt, że nie jestem sama na tej karuzeli. Wkurza mnie, że inni mają mdłości od tych zawijasów. Jakieś żalowe sytuacje, kiedy ofiara staje się katem. Bla , bla, bla. Po co gadać o tym, skoro to nic nie zmienia? Powinnam twórczo działać, podjąć jakieś kroki, tanecznym i płynnym ruchem przechodzić nad pewnymi sytuacjami do porządku, sprawiać, żeby były bardziej niż mniej ogarnięte. To powinno być łatwe. A jest tak trudne, że siedzę w syfie po uszy, że mam jeden wielki galimatias do tego stopnia, że można się wręcz przykleić do niego, tak jak skarpetki antypoślizgowe przyklejają się do kuchennej podłogi po moim dzielnym gotowaniu. Milion pytań, kilka zaledwie odpowiedzi, które niczego sensownego nie wnoszą.
Myślę o standardzie: maturce. Chciałabym myśleć tylko o tym. To powinien być priorytet dla mnie, teoretycznie. Coś, czemu powinnam się całkowicie dać wciągnąć, pochłonąć, porwać. Jasne, matura i wszystko, co z nią związane jest tak porywające jak bagno. Tak się stało, że w Standardach Nielogicznego Myślenia Więcej Niż Dwadzieścia Cztery Na Dobę mam też kilka innych, mniej lub bardziej ważnych spraw. Te inne sprawy, takie jak co włożyć na siebie ósmego marca, co zjeść, czego posłuchać, co obejrzeć i kilka poważniejszych interesów, zajmują 103% wydajności myślowej mojego przytępionego od bezsenności mózgu. Chciałam napisać coś ważnego. W tym celu grubo po północy, kiedy powinnam spać, sięgnęłam po komputer, odpaliłam bloggera i... pusta bania. Taką pustą banię mam ostatnio dość często. Choć z drugiej strony, rzadko kiedy mam w głowie taką konkret pustawkę. Zdarza się, że momentami bardzo chciałabym wszystko wyrzucić, przewietrzyć i poukładać z powrotem na półeczki w główce w jakiś konkretny sposób, bez chaosu i rozgardiaszu.  Czuję, że to, co miałam napisać, było czymś niesamowicie ważnym. Chyba jestem senna. Albo tylko mi się wydaje. Zastanawiam się, jak przeżyję jutrzejszy zły dzień. Postanowiłam sobie za punkt honoru, że w dzień bez obrażania się poradzę sobie bez strzelania humorami, choć czuję, że to będzie naprawdę ciężkie. Czuję presję moich tkanek, które mają ochotę poobrażać się akurat jutro. No i jak tu być mądrym, kiedy sama przeciwko sobie się buntuję? Chciałabym umieć zapanować chociaż nad sobą i swoimi sfilmowanymi humorkami. Myślę, że to już byłaby połowa sukcesu.
Wiesz, co? Potrzebuję Cię, w tym momencie. Zawsze potrzebuję Cię najbardziej w momentach, kiedy Ciebie nie ma. Może to dlatego, że kiedy jesteś, to nawet kiedy wściekła i naburmuszona strzelam piorunami, to nawet wtedy w jakiś psychodeliczny sposób ogarniam świat. Gorzej, kiedy deficyt pojawia się, kiedy normalność kima gdzieś na ławce na dworcu, i kiedy Ty też kimasz. Daj mi trochę sennego spojrzenia i pozwól zamknąć oczy. Jedno słowo i powieki zapadną się, bum. Buu. Odpowiedz mi, tak jak zwykle. Tak, potrzebuję Cię. Znów się przerażę. Boję się jutra, o mamo.

Dinka. 

niedziela, 6 marca 2011

# 253, uf

Są w naszym nędznym, człowieczym życiu takie momenty, że czujemy się ukrzyżowani na maksa i w ogóle wydaje się, że świat wali nam się na głowę i że jest do bani, dziadowo i tak dalej. Owe i tak dalej, wszystko wcześniej wspomniane dziś mi się NIE wydaje. Czuję się obrzucona fekaliami przez zachodni wiatr, ukatowana złym dniem (a może raczej tygodniem), a co gorsza - jutro jest poniedziałek. W taki odlotowy sposób zacznę ten przecudowny tydzień od podwójnej matematyki, polaczka i biologii *owacje na stojąco dla mnie* Później nastąpi rzeź gdańskich niewiniątek, czyli pierwsza jazda w wielki świat - ekstra, ekstra, tylko że ja i bez samochodu przez najbliższy czas jestem niebezpieczna dla środowiska i wszelkiej maści organizmów żywych, które w starciu ze mną, moimi hormonami i humorami nie mają szans najmniejszych na przetrwanie. Tak zwane "bez kija nie podchodź, bo odgryzę Ci nogę". 
Poza tym, umieram na szał tkanek miękkich, czymkolwiek one są. Dziś, zamiast twórczo się uczyć (hahahaha, dobry żart), uprzykrzam życie wszystkim biednym istotkom w moim środowisku egzystowania. Uf, uf, uf. Jak tak sobie ponarzekam, to mi trochę lepiej. Mogłabym tak ględzić jeszcze przez 987654 słów, ale komu chciałoby to się czytać. Flaczki z olejem, ale nie mam weny. Proszę o wybaczenie, ale moje mięśnie mózgowe odmawiają posłuszeństwa. Ostatnio za często, ale to nie ważne.

Dina. 

# 252, granda, zUo i tym podobne

ale teraz mnie nosi.

czwartek, 3 marca 2011

# 251, zacytuję



I think of myself as an intelligent, sensitive human with the soul of a clown, 
which always forces me to blow it at the most important moments.
/Jim Morrison /

# 250, Frailty, thy name is woman!

Tak, żeby było bardziej światowo, zacznę od Szekspira , Hamleta i przeklętej angielszczyzny. Później, żeby było miło, powiem, że dzisiejszy dzień był fenomenalnie najlepszy i uśmiech sam pcha mi się na pyszczek. Następnie, żeby wprowadzić nastrój grozi i spowodować dreszczyk, zasyczę, że jutro dwa polaki, sprawdzian z WOSu (o jej *katastrofiks*) i w ogóle szkoła, co w dniu dzisiejszym jest zupełnie nie do pomyślenia. Szkoła!? Niee, hahaha. Później, żeby zakpić z życia i wprowadzić punkt zwrotny, wszystkich zaskoczę stwierdzeniem, że nie mam dziś weny do nauki. To znaczy, pouczę się, ale nie WOSu, oczywiście. Tak, ostatnio mam wenę do nauki historii. Kto wie, może z boską pomocą (i tylko w ten sposób) do matury dogrzebię się choćby do XX wieku. -.-

Dina.











poniedziałek, 28 lutego 2011

# 249, szkolne ględzenie

Przyszłam do szkolnej biblioteki w celu uczenia się historii. Moje cele są bezcelowe, istotnie.
Odkryłam kilka życiowych prawd. Nie podzielę się nimi z wami, ponieważ a) muszę je przetrawić, przyswoić i dać im dotrzeć do najciemniejszych zakamarków mojego umysłu, b) uważam, że każdy z nas, głupich ludzi, musi dojść do tego sam, na podstawie własnych doświadczeń - z pomocą poznanych ludzi, sytuacji, które mają miejsce lub takich, które miejsca nie mają. Poza tym, ostrzeganie i ględzenie jest nudne, dodatkowo zupełnie jak rzucanie grochem o ścianę. Każdy z nas jest mądry we własnym zakresie i i tak zrobi po swojemu.
Nie spanie pół nocy, męczenie Bogu ducha winnej Martysi, pierrrdylion smsów i hektolitry herbaty owocuje bólem głowy oraz przeżałosnym przysypianiem na matmie. Na szczęście, do tablicy poszłam do najbardziej banalnego zadania w historii świata, ufff. O dziwo, nie ucząc się na sprawdzian z matmy (co nie jest moim najchwalebniejszym wyczynem, niestety) zgodnie z powiedzeniem "głupi ma zawsze szczęście", udało mi się rozwiązać sporą liczbę zadań. Poczułam się dobra. Kocham mojego głupiego farta. Mój antytalent do przedmiotów ścisłych uciekł i błysnęłam inteligencją liczbową - jestem święcie przekonana, że coś takiego istotnie istnieje i siedzi gdzieś tam (skrzętnie ukryte, co prawda -.-) w mojej niepoukładanej głowie i tylko czeka, aż wezmę ją w obroty i oszlifuję na błyszczące cacko. Niestety, zupełnie niezamierzenie, zajmuję moje myśli ostatnio myśleniem o wszystkim innym, co nie jest moją przeklętą maturą. Czuję w kościach, że kiepsko skończę. Przypuszczam wręcz, że potwornie kiepsko.
ALE nie nastrajając się zbyt negatywnie w ten piękny i słoneczny ostatni dzień zimnego lutego, uśmiecham się promiennie i idę do przodu, w kierunku sklepu odzieżowego z płomykiem nadziei, że choć tutaj znajdę coś konkretnego. O ironio, moja nadzieja i wiara we wszystko, co się rusza doprowadzi mnie kiedyś do totalnej ruiny emocjonalnej. Z nerwów i stresu zacznę się jąkać i dopiero będzie wesoło. Na szczęście, poznałam kilka zabawnych metod na walczenie z jąkaniem (ciekawskim polecam obejrzenie "Jak zostać królem" - huraaaa 4 Oskary!). Myślę więc, że i z tym problemem bym sobie jakoś poradziła. W końcu, nie byle jaki mięczak ze mnie, a twardziel z krwi i kości. OT CO! Bywajcie, słodcy moi. Pamiętajcie - życie jest cudowne. W rzeczy samej!

Dina.

MUZIK:
Hugh Grant & Drew Barrymore - Way Back Into Love
szałowa piosenka z filmu: Music and Lyrics

niedziela, 27 lutego 2011

# 248, o niczym fascynującym, jak zwykle


Nie cierpię, kiedy idiotyczny skrót CRTL+A połączony z Backspacem kasuje mi post. Szczerze tego nie cierpię. Nie cierpię tego, ponieważ muszę wtedy zaczynać od początku. Mówiłam już, że tego nie cierpię?
Siedzę i popijam zajebistą wprost herbatę malinową. Wcinam połówki brzoskwiń. Zaraz pójdę po drugi kubek herbaty. Wróciłam dłuższą chwilę temu z dnia w trójmieście spędzonego z moją szaloną rodzinką. Poszłam sobie do kina na „Jak zostać królem”. Polecam, rola Colina – genialna wprost. Pewnie go gloryfikuje z racji tego, że faceta ubóstwiam, ale oczu od niego oderwać nie mogłam. Co więcej, poczułam się niemal jak angielski monarcha. Jak podobne problemy łączą ludzi, którzy tak bardzo się od siebie różnią. Doprawdy, fascynujące.
Czuję niedosyt pewnych sytuacji. Takich momentów, w których w przeszłości potrafiłam cieszyć się najmniejszą nawet drobnostką. Taka głupia, szczęśliwa radość z życia. Z tego, że świeci słońce, śpiewają ptaszki, bla bla. Wczoraj, kiedy leżałyśmy z Felką już prawie zasypiające doszłyśmy do wniosku, że nie potrafimy się już cieszyć. Tak po prostu cieszyć. W sumie, to dość przydatna umiejętność. Zwłaszcza, kiedy pogoda dobija na amen, a zasoby magazynów sklepów odzieżowych są ża-ło-sne. Szał po prostu, kiedy człowiek nie może znaleźć tego, czego szuka.
Czuję również narastającą frustrację z powodu zbliżającej się wielkimi krokami maturki. Jak na geniusza przystało, żadnych kroków nie poczyniłam i przypuszczam (niestety), że na jakieś spektakularne zmiany nie ma co liczyć. O taaak, gdyby to był cudowny amerykański film akcji, pewnie w tym momencie nastąpiłby ten niespodziewany zwrot akcji i odbiłoby mi – zakochałabym się w podręczniku „Historia maturzysty – jak się ukrzyżować krok po kroku”. Poziom mojej wiedzy oceniam jako „żałośnie niski” i zdecydowanie „niewystarczający”.
Chyba lubię siebie. Tak mi się mocno wydaje.

Dina.

piątek, 25 lutego 2011

# 247, dość bełkotu

Serwus, 
tak poza tym, dokonałam cudu i przekopałam się przez tonę papierów, świstków i kurzu, który zamieszkał ze mną w pokoju. Kochane roztocza i kurzowe kociaki musiały się wyprowadzić. Byłam totalnie bezlitosną zdzirą, kiedy machałam szmatą,  miotłą i odkurzaczem wszędzie, gdzie tylko sięgnęłam. Efekt - dobre 6 kg śmieci mniej (nie liczyłam, tak na oko). Jestem z siebie taka dumna. Motywacja była silna to i działanie ogarnięte jak należy. Dlaczegóż to całe zamieszanie? Ponieważ zdecydowanie za ciasno mi się zrobiło, a ja należę do ludzi, którzy bardzo cenią sobie osobistą przestrzeń życiową za jej cudowność i za to, że jest TYLKO moja, osobista i całkowicie i totalnie prywatna. Wiecie, co w niej lubię? To, że mogę sama wybrać kogo do niej wpuszczę, kogo wygonię, kogo zatrzymam. Niestety, nie dotyczy to zarazków, które sprawiły, że kicham i mam dreszcze. Pseudo-ideowe gadki doprowadzają mnie do szału. Chciałabym, żeby niektórzy dali sobie spokój, bo nic niczego nie wnosi, a ja tylko psuję sobie krew. Mam dość. Serdecznie dość idiotycznego chrzanienia, pieprzenia trzy po trzy i przekrzykiwania się kto ma bardziej rację nad moją biedną głową.  O dziwo, dziś dowiedziałam się, że po moim skrzywieniu kręgosłupa nie ma najmniejszego śladu i że w ogóle jestem okazem zdrowia i szafa gra. Całkiem to fajne, dowiedzieć się, że coś jest jak należy. W sumie, coraz więcej rzeczy można oznaczyć jako "ogarnięte", "załatwione", "odhaczone". Zabrałam się za moje super życie, żeby było mi w nim jeszcze fajniej. Olewam wszystko, co się da. Mam na myśli oczywiście te nieprzyjemne aspekty ponurej ludzkiej egzystencji. Chyba nie tak najgorzej mi idzie, choć myślę, że do ideału działania jeszcze daleka droga. Grunt to torować sobie przejście i przeć, przeć do przodu! Taaak, moje największe olśnienie, oświecenie czy coś tam. Coś w stylu: "Debilu, na co ci to? Przeszłość już masz, nikt ci jej nie zabierze, było fajnie. Ale to już było, znasz to. A przyszłość jest pełna przystojnych niespodzianek". 
Czasami mam ochotę porównać moje życie do kibla. Tak, moje życie jest jak kibel. Zasrane i zapchane. I co wam do tego? Wiecie, jak do kibla się wrzuci za dużo papieru to ten papier puchnie, robi się go pełno i kibel się zapycha. Wtedy im więcej wody się dolewa, pociągając za spłuczkę, tym więcej tego całego gówna tam pływa (o sziuu, nawet pasuje gówno w kontekście, hahaha). Każdy może sobie popatrzeć jakie bagno się zrobiło z tego wszystkiego. SKANDAL SKANDAL, kibel Diny się zapchał! I dopóki woda nie spłynie, każdy może robić sensację z nieswojej kupy. I wiecie, co jeszcze? Wolałabym, żeby moje życie było kiblem. W sumie kibel jest mało poruszający i choć w coś ludzie nie wpychaliby swojego nosa. Śmierdzi, mało atrakcyjne ogółem. Ludzie, to moje gówno, że tak powiem. Nie wiem, jak wy, ale ja cenię sobie prywatność i zdecydowanie WC jest miejscem w 987654567897654% prywatnym i nie potrzebuję tam towarzystwa nieproszonych osób trzecich, które na podstawie tego, co widzą (a nie wiedzą) układają sobie takie historie, że głowa mi pęka. Oszczędźcie. I tak nic nie wiecie.  

Dina.

czwartek, 24 lutego 2011

# 246, walka z potworami

Jestem typowym łóżkowcem. Wiecie, co to jest łóżkowiec? Aby zostać zawodowym łóżkowcem trzeba spełnić pewne kryteria. Tak jak zawodowy smutas musi wypłakać 3 hektolitry łez w ciągu doby, zawodowy górnik ma usmolone policzki węglem, a nauczyciel zdarty głos. Zawodowy łóżkowiec musi: spędzać w łóżku niemal połowę swojego życia, uwielbiać spać i (co najważniejsze) wpychać swoje problemy pod meble. Tak. Dosłownie. 
Łóżkowiec bierze każdego dnia wieczorem wielką miskę i rwąc sobie włosy z głowy, wrzuca pędzące myśli do jednego worka, co by je choć odrobinę uporządkować. Problemów jest cała masa. Ja mam trzy worki. Pierwszy: problemy do rozwiązania "jutro". Druga: problemy do rozwiązania "zara". Trzecia: problemy do rozwiązania "później". Nie ważne, czy problem polega na tym, że nie zdam matury, bo piszę post zamiast się uczyć i mam ochotę na tłuste wagary, czy też na tym, że urwałam sznurówkę, przystojny brunet uśmiechnął się tylko jednym policzkiem a w zupie pływała rozgotowana marchewka. Nie lubię problemów. Są trudne, nudne i mnożą się jak grzyby po deszczu lub też jak śnieg zimą. 
Jestem typowym łóżkowcem. Zrzucam worki z problemami pod łóżko. Niech sobie leżą. Obrastają warstwami kurzu, który doprowadzi do ich cudownej dematerializacji. Albo zmiecenia z powierzchni ziemi. Albo cokolwiek, byle by potwory zginęły. 
Dziś, wszechbóstwo Internet podsunął mi ciekawy pomysł. Podciąć łóżku nogi. Łóżko zmiażdży problemy i będzie spokój. No tak. Tylko, że istnieje prawdopodobieństwo, w sumie dość duże, że owe zmiażdżone problemy albo raczej powstała z nich żywa, pulsująca, śmierdząca masa wypłynęłaby spod łóżka i zalała (nie)uporządkowaną rzeczywistość. 
Wiem, że udawanie, że problemu nie ma nie rozwiązuje sprawy. Mi jednak nie chce się bawić w leczenie depresji moich problemów i wolę wepchnąć je na jakiś czas pod łóżko. Dojrzeją sobie jak winko, nabiorą kolorów, może coś nowego się z nich wykluje. Wyciągnę je, stęchlizną cuchnące, na wiosnę. Wtedy wszystko jest inne. Lepsze. Cieplejsze. Zieleńsze. Piękniejsze.

Dinka.

wtorek, 22 lutego 2011

# 245, tylko, a może jednak aż?

Muszę Wam powiedzieć, że warto zapamiętać dzisiejszą datę - znów doznałam niemal House'owego olśnienia, natchnienia czy czegoś na ten wzór. To znaczy, Wy nie musicie zapamiętywać. Jedynie dla mnie ta data jest dość szczególna, bo po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam w środku, że wiem, co chcę powiedzieć. Swoją drogą, ostatnio wszystkie moje płytkie wywody egzystencjalne są tak pozbawione rąk, nóg czy czegokolwiek (każda moja wypowiedź z resztą - pozdrowionka dla pana Nietopka i mojego "or sth").
Co mnie natchnęło? Nie, nie cudowne oczy M.E. Aczkolwiek cudowny kosmita jest w sprawę zamieszany. Wiecie, w Roswell święta mieli. Pewna osoba z pewnych przyczyn zaczęła pomagać ludziom "nie będąc Bogiem". Zaczęłam rozkminiać niektóre kwestie. 
Kilka spraw zapisano nam gdzieś tam. Bliżej nieokreślone miejsce, bliżej nieokreślony byt, który coś pomyślał. No tak, tylko że skoro to wszystko z góry jest ukartowane, to winę za nasze klęski i niepowodzenia można by zwalić konsekwentnie i bez większych zahamowań na kogoś tam wyższego w hierarchii. Spoko, jeszcze tylko kilka zasadniczych pytań. Ty żyjesz tym życiem czy scenarzysta? Ty podejmujesz decyzje czy ktoś z góry Ci je narzuca? Z serii "kilka debilnych przemyśleń filobylejakich": żyj. To po pierwsze. Ale żyj w taki sposób, abyś nie unieszczęśliwiał wszystkich dookoła i czuł się w tym. Bo, powiedzmy sobie szczerze, jak długo może wytrzymać człowiek, nie tracąc zdrowych zmysłów w czymś, czego nie cierpi i w czym się źle czuje? Jesteśmy ludźmi - bardziej lub mniej. Aż czy tylko? To zależy od tego, jak żyjesz. Ja w ludzi wierzę. Szkoda, że ludzie nie wierzą w siebie i sobie wzajemnie.

Dina.

poniedziałek, 21 lutego 2011

# 244, wyszłam z wprawy w wymyślaniu tytułów postów

Szczerze mówiąc, nawiązując do tytułu, nawet nie chce mi się specjalnie ślęczeć nad jedną linijką tylko po to, żeby zabawnym zwrotem czy też żenującym (bądź też szalenie błyskotliwym?) żarcikiem prowadzącego (czyli mojej skromnej osoby) zacząć idiotyczny/nudny/ognisto-energetyzujący* post.
Lubię poniedziałki, kiedy świeci słońce a urocze drobinki śniegu wirują w powietrzu co sprawia, że atmosfera jest nadzwyczajnie bajkowa. Lubię też, kiedy dostaję 4+ z polaka, kiedy nie ma sprawdzianu z matematyki, kiedy śpię na łacinie i wtedy, kiedy czytam o Andegawenach na biologii. Lubię, kiedy dostaję 2 z chemii  i nie muszę poprawiać durnych, śmierdzących cukrów. *OŁ YEAH* Lubię zdjęcia ze studniówki, nasze śmieszne miny i zabawne sytuacje. Taaak, to był dobry poniedziałek. Zaiste.
Wiecie, czego nie lubię? Tak żeby nie było, że jestem dziś jakimś śmiesznym "yes menem" to nie cierpię, kiedy jestem głodna, a w lodówce (jak na facebooku) nie ma nic interesującego. No i nie lubię się uczyć. Ale który maturzysta to lubi?

Dinka.
* wiadomo, co trzeba zrobić. 






#243, nie przepadam za...

... za lodowatymi poniedziałkami (tych wręcz nie cierpię!), świadomością, że dziś dwie matematyki, za 71 dni matura (?!), niewyspaniem i tym, że znów nie będę miała czasu na poranną kawkę czy coś tam. Witaj, szara rzeczywistości! Koniec weekendu, tych kilku dni dobroci dla zwierząt i uczniów. Jedno jest pocieszające - za pięć dni piątek *fruwa ze szczęścia*
Okej dokey, lecę, bo jak tak dalej pójdzie to się za bardzo rozpiszę i spóźnię się do szkoły. Byłoby całkiem zabawnie. I tak czuję gdzieś w czeluściach wnętrzności, że to będzie interesujący dzień. Taaaak.

Dina czy coś tam.

niedziela, 20 lutego 2011

# 242, śnie!

Śnie! Dlaczego jesteś, idioto, inny niż byłeś? Bez perspektyw, zimny i przygnębiający. Śnie, jesteś największą przyjemnością życia jakichś 66% społeczeństwa, a i tak jesteś tak potwornie kijowy. Co z ciebie za sen, skoro budzę się zmęczona, samotna i mam ochotę zarzucić poduszkę na głowę i mieć w nosie wszystko? Nie spełniasz się. Nie masz poczucia, że najwyższa pora na jakąś sensowną samorealizację i ogarnięcie się w tej czy innej kwestii. Ja też tego nie czuję. No i co? Czy to powód, żeby dawać ciała w każdej możliwej płaszczyźnie życia? Daj że spokój i daj się wyspać. To w tym momencie jest chyba priorytet. Tak mi się wydaje.

Dinolec.

# 241, re-cośtam

No siema. Żeby sobie nikt tu nie pomyślał, że mnie wzięło na refleksje, sentymenty czy inne szajsowate i jak dziadowski bicz jakieś tam dziwne, bliżej niepojęte sprawy. Albo że się stęskniłam czy brakowało mi kogoś/czegoś jak powietrza czy zimnej, rześkiej jak górski tlen o poranku wody na kacu-mordercy. Aż tacy zaje*iści nie jesteście *hahah*. No, może jakaś ogarnięta garstka by się znalazła. Ale tylko garstka, maluśka. Wiecie - tak, żeby za dobrze nie było. Ale siema. I fajnie, że jesteście.
Chyba zatęskniłam za sobą. Dlatego wróciłam. Szczerze mówiąc, to chyba jedyny powrót, który sprawia mi radość. Taką prawdziwą radość z głębi szpiku. Dobrze mi tu. 

Ściskam ciepło, Dina.