sobota, 24 lipca 2010

# 159, letter to heaven

24 lipca 2010


Mój Drogi,

Minął miesiąc, a ja nadal słyszę echo Twojego wesołego śmiechu i szybkich kroków, kiedy dreptałam za Tobą do sklepu, żeby kupić ten likier dla Dagi. Mam przed oczami obraz Twojej szczęśliwej twarzy, którą smagały promienie palącego słońca. Czuję na sobie Twoje rozbiegane spojrzenie, a w uszach dzwoni tembr Twojego głosu, który poganiał mnie cicho, choć wcale nie musiał tego robić. Nawet gdybyś nie patrzył, czy idę, podążałabym za Tobą jak mała dziewczynka.
Moje niepocieszone serce nadal przepełnia gigantyczna, bezdenna pustka, której wszechmiar zalewa mój zmęczony umysł aż po same krańce. Stłumione szlochy i ciche łkania rozrywają mnie, kiedy widzę Twoją smutną twarz wykrzywioną w nieszczęśliwym uśmiechu. W samotności błądzę jak ślepiec przez zakamarki mojego rozumu, który zagubił się gdzieś w katatonii istnienia. Jak mantrę powtarzam, jak zaklęcie, czar, klątwę: To się nie stało naprawdę. Modlę się w duchu, żeby te żarliwe krzyki duszy zmieniły przeszłość, aby odmienić zło teraźniejszości i niewiadomą nadchodzącego jutra. Przystaję na moment, zatracam się w ponurych myślach i wracam do tych radosnych chwil, kiedy byłeś i przez myśl nie przeszłoby mi, że mogłoby Ciebie zabraknąć.
Wierzę, że towarzyszysz mi w prozaiczności ludzkich chwil. Wydaje mi się, że słyszę ciche westchnienia i urwane uśmiechy. Mam w głowie Twoje słowa i niemal czuję, że jesteś gdzieś obok, tylko moje niewidzące oczy nie są w stanie dojrzeć Ciebie. Może teraz bije od Ciebie zbyt wielki blask i oko szarego człowieka, pogrążonego w mrokach życia nie jest w stanie dostrzec bijącej od Ciebie łuny oślepiającego światła. Może dane jest tylko czuć to ciepło, które rozlewa się w okolicach serca na wspomnienie Twojego miękkiego głosu i uśmiechu, którego nigdy Ci nie brakowało. Może pozostaje nam mówienie do nieprzeniknionych ciemności, kiedy nikt nie widzi cieknących po policzkach łez i kiedy słyszysz to tylko Ty. Czy słyszysz, że ja ciągle mówię, jak w transie? Usłysz mnie, tak wiele mam Ci do powiedzenia. 
I mimo że już Cię ze mną nie ma, dla mnie jesteś wieczny. Jakaś część mnie zawsze będzie się łudzić, choć w żaden sposób tego nie okażę. Nie będę przejawiać, że kiedykolwiek byłeś dla mnie ważny. " Jeśli się wstydzisz, to znaczy, że Ci zależy. " powiedziałeś kiedyś. Szkoda, że nie wszyscy wiedzą, że tak winni to pojmować.
Szukałam Cię. Mojego szczęścia, jedynej nadziei, kolejnego jutra i poprzedniego wczoraj. Już nie umiem pisać o Tobie jak kiedyś. Czas... Tak, to on wszystko zmienia. Szukałam Cię, znów tańczyłam ze śmiercią... I nie znalazłam bo zapomniałam, że w po prostu... W sercu Cię schowałam. A i tam jeszcze kiedyś Cię odszukam.
Wybacz, sam wiesz najlepiej, co. To po prostu najlepiej oddaje to, co chcę powiedzieć. A chciałabym powiedzieć tak wiele.

Trzymam się, choć tak potwornie za Tobą tęsknię,
Patryku.

piątek, 23 lipca 2010

# 158, najwykręceńszy dzień w historii świata!

Teraz już jestem pełnoletnia pełną parą, bo 12:05 już była. Kochaneczki - mam 18 lat.
O północy (a może jakoś po) zostałam zawalona milionem smsów, telefonów z życzeniami. Najbardziej oryginalne - oczywiście od Agniesi.

Fszyskjego najlepshego s okazji órocin.
Zdania matóry, dostania się na wymarzone stódja.
Niezbyt wiele alkoholu aczkolwiek czasem nie jest źle.
Ódanego i satysfakcjonującego pożycia.
Niezbyt wielu nerwów.
Rzeby każda poraszka f rzyció czegoś Cię naóczyła bo i to się przydaje.
Dórzo zabawy, sópcio koleguf i kolerzankóf.
Oraz że Cię nie opuszczę asz do Śmjerci.

Rzyczy Agńjeśa :*
Daga nie chciała mi złożyć, Pina zamuliła i skumała trzy po północy (;***), Damko, Shagol i Sylwia, która ubiegła wszystkich i zostawiła śliczny opis na GG (ale szpan! :D). Oprócz tego, rozbrajające Olkowe "Bubcia, wsiego dobrego siostro!", od którego toczyłam się ze śmiechu po C.H Kaszebe *cwaniak2*
Szalony dzień jak ja pierdziu. Pobudka o 7:00, żeby zdążyć na autobus do Martynki. Czekała na mnie na przystanku z Kinderkami i cuuuudownymi kwiatami, które zostawiłam w Centrum Krwiodawstwa, które znajduje się za kostnicą (oO). W Centrum masa ludzi, którzy składali mi życzenia na każdym kroku (baba wbija mi igłę w żyłę i z uśmieszkiem pod nosem życzy wszystkiego najlepszego, haha). Mieli zdziwione miny, że dopiero co osiemnaście na karku, a już u nich siedzę. Byłam bardzo dzielna, nawet nie pisnęłam. A taki facet (46 lat), trząsł się jak galareta (Martyna mówiła, że jak wychodził to trzęsły mu się nogawki!) i pocił się jak prosię jak siedział na tym fotelu. Przy pobieraniu krwi do morfologii o mało nie zemdlał. Wrażliwiec. Ja jednak byłam dzielna. Bez przerwy mnie się pytali, czy wszystko w porządku, jakby coś mogło być nie tak -.- Czuję się lepiej niż przed oddaniem, szczerze mówiąc. Jakiś miły kolega Kuba mruknął "najlepszego pod nosem", ale niemrawo, bo właśnie piguła wierciła TAKA WIELKĄ IGŁĄ w jego żyle. Lekko mnie zemdliło jak ją zobaczyłam. Wszyscy się dookoła pytali się jak się czuje, a ja nigdy nie czułam się lepiej i chciałam już IŚĆ DO DOMU. 
Postanowiłyśmy pójść z Martynką do Patryka na cmentarz. Po drodze złapał nas deszcz i wyglądałyśmy jak zmokłe kury (pozdro). Popaliłyśmy znicze i w drodze powrotnej okazało się, że przepadł mój dowód osobisty! Wróciłam się aż na cmentarz, odsyłając Martynkę do domku. Skitrana dzwonie do mamy, że zgubiłam dowód, a ona mi mówi,  że znalazł się w sklepie -.- Tym sposobem, wszyscy wiedzą jaka ze mnie gapa, co dowód gubi w dzień urodzin -.- Supciooo! Dowodzik na szczęście jest już na swoim miejscu i szafa gra!
Kiedy już szłam na autobus złapała mnie burza (prezent od Matki Natury z okazji urodzinek *.* *Dinka kocha burzę z piorunami*). Zlało mnie z góry do dołu, byłam cała mokra jak kurcze blade. Ludzie gapili się na mnie spod dachów i parasoli jak na idiotkę, a ja przez całe miasto zaginałam z sandała i słuchałam jak cudownie walą pioruny. Przemoczona do suchej nitki wylądowałam w C.H Kaszebe (gdzie też zataczałam się ze śmiechu po otrzymaniu sms'a od Olka). Czekałam na autobus, stojąc przy wyjściu. Wygląd: a'la zmokła kura na amen. Deszcz ściekał mi z włosów i z ciuchów. Słuchawki na uszach, nogą podryguję i śmieję się pod nosem. Jakiś (na oko) szesnastoletni dryblas uśmiechał się do mnie. 
I nagle pojawił się Pan Współczujący (lat 22 - tak myślę). Pokazuje paluchem na opatrunek na nodze. Wkurzona wyjęłam słuchawki. Dialog wyglądał tak:
Współczujący: Co Ci się w nogę stało? (Z troską i "niesamowitym" przejęciem)
Dina: Zbicie. (Wkłada słuchawki w uszy)
Współczujący: Miałaś operację?
(Dina w myślach: Czy ja wyglądam po tym oddaniu krwi na trupa?oO)
Dina: Nie, zwykłe stłuczenie. (Wkłada słuchawki w uszy)
(Współczujący chrząknął znacząco. Wyjmuję słuchawkę)
Współczujący: Czekasz na autobus? (Kiwa głową w stronę przystanku, wachlując rzęsami)
Dina: Do domu. (Słuchawki na uszy)
(Współczujący chrząknął znacząco. Wyjmuję słuchawkę)
Współczujący: Jak Ci na imię? (Mina: "Dziś walę prosto z mostu")
Dina: Nie powiem.
Współczujący: Dlaczego?
Dina: Bo nie. 
Współczujący: Masz kogoś?
Dina: Mhm. 
(Współczujący z urażoną miną wierci stopą w kafelku, jakby chciał wykopać tunel i zapaść się pod ziemię. Mina: "Mi się nigdy nie odmawia". Dina: Słuchawki na uszy. Współczujący: odwraca się na pięcie i odchodzi obrażony na cały świat)
Panowie, dobra rada. Podryw na empatę nie przechodzi *hahahha*. 
Ogólnie: jestem sierota, bo gubię dowód i cała wiocha o tym wie. Jestem twardzielka, bo ja nie spociłam się ze strachu a starszy pan tak. Jestem super-babka, bo faceci próbują mnie wyrwać na wrażliwca nawet wtedy, kiedy wyglądam jak zmokła kura.

Dziubek w czubek, 
Dina.

Prezencik od Martynki :*

Hej ho, 8 czekolad, haha :D
Moja dziura w żyle, hah :)



# 157, stara krowa

Stało się to, co było zupełnie nieuniknione. Cytując siebie, gówniarę młodszą o jakieś *hmm* dziesięć lat (czy coś w tym stylu), kiedy to wygarnęłam mojej Kuzynce jej „podeszły wiek” – stałam się „STARĄ KROWĄ!”. To zabawne. Nie dalej jak dwa tygodnie temu przeżywałam osiemnaste urodziny tyle, że nie moje, a Belli Swan, która ubolewała, że się starzeje i już nigdy nie będzie równolatką Edwarda (odżywiło się moje gorące uczucie do tego krwiożerczego ideału, kiedy w ostatnim tygodniu pobytu w Anglii pochłonęłam całą sagę za jednym zamachem). To śmieszne, ale poniekąd podzielam jej lęk. Nie chodzi o to, że będę na wieki starsza od mojego pijawkowatego lubego (który na szczęście nie jest wampirem i starzeje się jak na człowieka przystało – chyba, że skrywa jakieś mroczne tajemnice *myśli* To mogłoby być ciekawe. Nie ma jednak lodowatej, kamiennej skóry a tuląc mnie nie łamie mi żeber. Mniemam, że wszystko z nim w porządku). Niby to tylko liczba, kolejne urodziny. Było ich już trochę. Nie czuję żadnych oznak starości, nie wypadają mi zęby (w koszmarach ewentualnie wyrywa mi je chemica oO), nie mam siwych włosów ani pomarszczonej, suchej skóry. Nie wysiada mi serce, korzonki ani oczy (choć z tymi ostatnimi różnie bywa). Przeraża mnie to, że nie będę mogła tłumaczyć się z moich idiotycznych poczynań moją ulubioną wymówką: „JESTEM JESZCZE DZIECKIEM!”.
Nie wiem, co powinnam napisać w swoim „urodzinowym” poście. Poważnie. Zwykle po prostu siadam i piszę, co mi ślina na język przyniesie. Problem w tym, że dziś moja ślina nie podrzuca mi żadnych ciekawych pomysłów. Przysięgam, że zabiję tą jędzę, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja. Dam jej popalić. Wypluje i rozdepcze. Ale najpierw bezlitośnie zaleje gorącą herbatą i wyżerająco-kwaśnym sokiem z cytryny. Okey, ogar. W życiu tego nie przerabiałam. Tym bardziej, że oczywistą oczywistością jest absolutny fakt, że właśnie dziś stałam się „pełnoletnia”. Nie lubię określenia „dorosła”, bo wcale się taka nie czuję. Nie cierpię go wręcz, bo narzuca ono jakieś brzemię odpowiedzialności za siebie czy coś takiego. Nadal czuję się dzieckiem. Czuję się nim tym bardziej, że czuję, że ten post nie ma ładu i składu, a ja mam ochotę soczyście tupnąć nogą trzy razy, kucnąć w kącie i udawać przed 28 sekund obrażoną na cały świat, jakby to była jego cholerna wina, że mam pustkę w głowie.
Co mi się przydarzyło w życiu? Siedzę jakieś (na oko) 15 minut nad tym postem i odnoszę wrażenie, że w moim życiu nic się nie dzieje. Dobra, przypomina mi się moja szalona przedszkolna miłość. Wielce oddana mojemu koledze („narzeczonemu mimo woli”) latałam za nim z wózkiem pełnym lalek i wrzeszczałam: „ZACZEKAJ!”. Wcześniejszych wydarzeń nie pamiętam, niestety. Tylko z opowiadań wiem, że byłam upartym dwulatkiem i nie chciałam mówić. Choć przy moich lalkach stawałam się mówcą najlepszym na świecie, przy dorosłych uparcie na wszystko odpowiadałam „DUDEK” z groźną miną, dobitnie dającą do zrozumienia „ODPIMPAJ SIĘ PAN ODE MNIE!”. Pamiętam wakacje u babci i lepienie klopsów z błota i ganianie kotów, które doprowadzałam na skraj wyczerpania. Kolejne, co pamiętam, zaraz po narzeczonym mimo woli i błotnistych klopsikach, to nauka wiązania butów, która będzie dla mnie traumą do końca życia. Szantaż emocjonalny pod tytułem: „Jak nie zawiążesz, nie pójdziesz na podwórko” trwale odcisnął trwały ślad w mojej zmaltretowanej psychice. Kolejną traumą była nauka matmy z mamą, kiedy to łopatologicznie usiłowano mi wpakować do głowy dodawanie i odejmowanie. Oczywiście, w końcu pojęłam, po wylanych litrach łez. Teraz pojmuję nawet potęgowanie literek więc… Mamo, nauka nie poszła w las! Pamiętam też, jak strasznie irytowało mnie, że na akademii z okazji zakończenia podstawówki musiałam grać „zerówkowicza” i kompromitować się przed całą szkołą, śpiewając „Gdy widze słodyce to kwice”… -.- Pamiętam pierwsze miłosne uniesienia, uczucia ulokowane nie zawsze we właściwej osobie. Kilka razy podawane sobie z rąk do rąk serce lekko ucierpiało, jednak zostało posklejane i teraz, od dłuższego czasu, pracuje jak należy. Przetoczyłam się w życiu przez dwie szkoły, a już w tym roku, który zacznie się we wrześniu skończę trzecią *potwornie boi się yrutam*. Nie mam pojęcia, kim chcę być w przyszłości, choć niedługo będę zmuszona składać z wolna jakieś konkretne deklaracje. Nie mam pojęcia w jakim kierunku się udać, do czego się nadaję i czy w ogóle do czegoś się nadaje. Oczywiście, pytaniem zasadniczym jest to, czy w ogóle zdam *zakazane słowo*… *skrobie się za uchem*. Miałam już nie tragizować w związku z tym, zbliżającym się wielkimi krokami wydarzeniem, więc posłusznie się zamknę.
Moje życie jest nudne, a zadręczanie przypadkowych czytelników idiotycznymi anegdotami w moje własne urodziny jest czymś zupełnie niedorzecznym. Napomknę tylko, że jeśli nikt nie ma dla mnie „przyjęcia niespodzianki”, co na szczęście mogło się zdarzyć tylko Pati (w życiu nie zapomnę tej miny! *hahhaha* Buźka dla Patrycji! ;*), to moim jednym zadaniem na dziś jest oddanie krwi razem z Martynką i robienie ciamciaramcia zderzeń lodami czekoladowymi i śmietankowymi oraz ewentualny sprint w konkurencji zwanej „zaginanie czasoprzestrzeni w ucieczce przed rozjuszonymi krowami”. Będę też musiała nastawić się psychicznie na moje jutrzejsze sztywniak party z rodzinką, podczas którego oszaleje, czego jestem pewna na 9876543456789098765 procent.
Nie czuję się dorosła. Mam nadzieję, że pod presją daty nie będę musiała nagle stać się nudna i zdziwaczała. -.- Chcę jeszcze pobyć tym głupim dzieciakiem, który ciągle we mnie siedzi!
Na usta ciśnie się stwierdzenie, że każdego czeka ten dzień. Jednak nie tak dawne wydarzenia, które ukazują kruchość losu i jego przewrotność nakazują mi się zamknąć, więc szybko i boleśnie gryzę się w język.
Tak strasznie za Tobą tęsknię.

Ściskam wszystkich urodzinowo i lecę utoczyć sobie krwi!
Din(a)ozaur

MUZYKA:
VOX - Bananowy song

czwartek, 22 lipca 2010

# 156, ostatni dzień

Ostatni dzień mojego błogiego dzieciństwa mam zamiar spędzić leżąc za domem i czytając książkę. Piękna wizja. W weekend ma nastąpić załamanie pogody (akurat wtedy, kiedy mam zamiar urządzić grilla - pozdro!), więc mam zamiar wykorzystać promienie słońca jak należy.
Poza tym, śpię z oknami pootwieranymi na oścież, a w pokoju nadal mam piekarnik. Palą mnie plecy, buźka wygląda jak burak (oczywiście, tylko nos i policzki -.-), ale wszystko jest w porządku. 
Zaczynam przynudzać. Obiecuję, że następny post będzie dłuższy! Ten piszę dlatego, żeby jakoś upamiętnić ten dzień, w którym ostatni raz będę mogła wymigać się, jeśli coś zmaluję niedobrego, haha. 

Dinka.

MUZA:
Shakira - Waka waka 
Rihanna - Te amo
Rihanna - Rude boy

*Dinka tańcuje, tupiąc nogą pod stołem*

środa, 21 lipca 2010

# 155, alice-love szaleństwo

Kocham takie dni jak dzisiejszy. Jak głupie dziecko spędzić w wodzie cały dzień, wygłupiając się z moimi na całego. Mam zakwasy od śmiechu, siniaki na czterech-literach od częstego lądowania na dnie z wyskoku (pozdro dla Trampka, najlepszej wyrzutni!), posklejane włosy i jestem taka zjarana, że skonam! Na moich plecach można by smażyć jajecznicę, gdyby były jajka -.- Czekają mnie ciężkie chwile z moimi buraczanymi plecami.
Jutro pod znakiem Mistrza i Małgorzaty (wiem, że jest super-ekstra! :D) i opalania (AGAIN! Po wakacjach będę węgielkiem haha). Teraz też skoczę poczytać. W sumie nie ma co pisać. 
See ya :D


Dina.



wtorek, 20 lipca 2010

# 154, morze, morze, atomówka



Oto moja słodka atomówcia, z której (niestety) nic nie zostało, bo się henna za szybko ścięła. Niech to szlag, krótko mówiąc. Miły dzień, nie ma co. Beztroskie leżenie plackiem na plaży pięć godzin, kino i objadanie się niezdrowym jedzeniem :D + kino na miłe zakończenie dnia i podróż pociągiem pełnym harcerzy, którzy jechali na biwak. Teraz siedzę (ledwo), bo pomimo olejku, zjarało mi się prawe udo i booooli! Oprócz tego, mam lekko opalone nogi i trochę plecy (nawet trochę bardzo). Damn, jak bardzo może poświęcić, żeby trochę skóra pociemniała. oO Okej, idę, bo tu nie usiedzę. 

Zjarana Dina

poniedziałek, 19 lipca 2010

# 153, wszystko ok - jak zawsze

Okey, jestem w Polsce. Mimo to, Angole mnie prześladują i dziś, podczas spotkania z Dagą minęłam jedno małżeństwo, które z pewnością przyjechało do Polski z Anglii. Widziałam się z Dagą, z Hanią i zaplanowałyśmy spotkanie klasowe w Łapalicach nad jeziorem *huhu* Ponad to, jutro jadę do Gdańska do kina i leżeć plackiem na plaży. W środę i w czwartek planuję poleżeć sobie nad jeziorkiem i posmażyć się trochę i poobcować z moją klasą, za którą tęsknię okrutnie. W piątek mam zamiar wybrać się do Kartuz oddać krew i udawać, że nadal jestem dzieckiem. Btw, zastanawiam się jak zmienić opis w ramce obok, który stanie się lekko nieaktualny -.- Zero pomysłów. 

20.07.2010

Nie udało mi się dokończyć pisać tego posta wczoraj, więc dokańczam dzisiaj. Moja angielska bezsenność nadal mnie dręczy. Dziś będę smażyć się nad morzem aż do nocy prawie z przerwą na film, więc kolejny dzień szybko, ciekawie i beztrosko.
Czytam "Mistrza i Małgorzatę" i czuję, że chyba zakochuje się w tej książce.
Biorę aparat, oksy i dobry humor i znikam. Wpadnę za kilka dni.

Dinka.

Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty. Diabli wiedzą, jak się te kwiaty nazywają, ale są to pierwsze kwiaty, jakie się wiosną pokazują w Moskwie. Te kwiaty rysowały się bardzo wyraziście na tle jej czarnego płaszcza. Niosła żółte kwiaty! To niedobry kolor! Skręciła z Twerskiej w zaułek i wtedy się obejrzała. No, Twerską chyba pan zna? Szły Twerską tysiące ludzi, ale zaręczam panu, że ona zobaczyła tylko mnie jednego i popatrzyła na mnie nie to, żeby z lękiem, ale jakoś tak boleśnie. Wstrząsnęła mną nie tyle jej uroda, ile niezwykła, niesłychana samotność malująca się w tych oczach. Posłuszny owemu żółtemu znakowi losu ja również skręciłem w zaułek i ruszyłem jej śladem. Szliśmy bez słowa tym smutnym, krzywym zaułkiem, ja po jednej jego stronie, ona po drugiej. I proszę sobie wyobrazić, że prócz nas nie było w zaułku żywej duszy. Męczyłem się, ponieważ wydało mi się, że muszę z nią pomówić, i bałem się, że nie powiem ani słowa, a ona tymczasem odejdzie i nigdy już jej więcej nie zobaczę. I proszę sobie wyobrazić, że to właśnie ona, odezwała się nieoczekiwanie:

 – Podobają się panu moje kwiaty?

Dokładnie pamiętam dźwięk jej głosu, taki dosyć niski, ale załamujący się niekiedy, i chociaż to głupie, wydało mi się, że żółte, brudne mury uliczki powtarzają echem jej słowa. Spiesznie przeszedłem na tę stronę, po której szła ona, podszedłem do niej i odpowiedziałem:

 – Nie.

Popatrzyła na mnie zdziwiona, a ja nagle i najzupełniej nieoczekiwanie zrozumiałem, że przez całe życie kochałem tę właśnie kobietę! To ci dopiero, co? Na pewno powie pan, że jestem niespełna rozumu?

 – Niczego takiego nie mówię i nie powiem – gorąco sprzeciwił się Iwan i dodał: – Błagam, niech pan mówi dalej!

Gość ciągnął:

 – Tak, popatrzyła na mnie zdziwiona, a potem zapytała:

 – Czy pan w ogóle nie lubi kwiatów?

Wydało mi się, że w jej głosie była jakaś wrogość. Szedłem obok niej, starałem się iść w nogę i, ku memu zdziwieniu, zgoła nie czułem zmieszania.

 – Lubię kwiaty, ale nie takie – powiedziałem.

 – A jakie?

 – Lubię róże.
(...)
Tak, miłość poraziła nas w jednej chwili. Wiedziałem o tym jeszcze tego samego dnia, po godzinie, gdyśmy znaleźli się, sami nie wiedząc jak i kiedy, na nadrzecznym bulwarze pod murami Kremla.
Rozmawialiśmy ze sobą, tak jakbyśmy się rozstali dopiero wczoraj, jakbyśmy się znali od wielu lat. Umówiliśmy się, że się spotkamy nazajutrz w tym samym miejscu, nad brzegiem Moskwy, i spotkaliśmy się tam. Przyświecało nam majowe słońce. I niebawem ta kobieta potajemnie stała się moją żoną.

/Michał Bułhakow - Mistrz i Małgorzata/

sobota, 17 lipca 2010

# 152, everything changes

Miotam się ze szczęścia, więc dziś bardzo krótko.
1. O mniej więcej czwartej nad ranem polskiego czasu skończyłam czytać "Zaćmienie". Jeśli mój tryb spania nie zmieni się po powrocie do kraju, to niebawem zamienię się w zombie albo w inne nadprzyrodzone zwierzę oO
2. Jak na złość, od początku pobytu tutaj, dziś po raz pierwszy obudziło mnie słońce. Jest tak piękna pogoda, choć zdaję sobie sprawę z tego, że całą noc lało, bo powietrze jest rześkie i tak cudowne, że mam ochotę wyjść i biegać. Gdyby za domem była łąka, po której mogłabym hasać boso aż by mnie czerwone mrówki zeżarły, pewnie bym rozważyła ten kuszący fakt.
3. Nie mogę pozbierać myśli, bo przeraża mnie fakt, że z mojej łączki nici, bo czeka mnie to, czego nienawidzę, jeśli chodzi o przygotowania przed wielkimi podróżami. PA-KO-WA-NIE! *usta w podkówkę* Założę się, że połowy rzeczy zapomnę zabrać. Jak ja tego nie znoszę! Jakby pakowania przed wylotem było za mało. O, pod tym względem to pakowanie bije poprzednie na łeb. To pakowanie jest przed odlotem.
4. Już jutro lecę do Polski! Przeraża mnie fakt, że muszę wstać o 4 i przetransportować się na lotnisko, ale NIC NIE SZKODZI! Jestem najszczęśliwszą osobą na świecie, że w końcu wracam do mojej cywilizacji, do mojego telefonu (odwyk trwa -.-) i do mojego łóżeczka, w którym zapomnę, co to bezsenność! 
5. W Polsce czeka mnie kolejny odwyk. Jak ja się odzwyczaję od zapijania ciasteczek i muffinek Fantą i zagryzania ich prażonymi orzeszkami? *buu* Serio, moje smaki ostatnio mają jakiegoś fioła. Może tęsknią za Polską? O tak, jestem o tym w zupełności przekonana.

A hoj majtkowie! Lecę się pakować i napełniać się nadzieją, że jeszcze tylko KILKA godzin *serduszka*

Din

środa, 14 lipca 2010

# 151, nihil novi

Można powiedzieć, że poniekąd wszystko nabrało jakiegoś tempa. Na myśl, że zostały już tylko 4 dni o mały włos nie dostaje palpitacji serca, arytmii, migotania przedsionków, zawału, czegokolwiek. Latam ze szczęścia, a poziom endorfin jest tak olbrzymi, że brakuje słów, by powiedzieć w jakiej euforii  żyję ostatnimi dniami.
Zebrałam się w końcu i przesłuchałam kupione w Tesco płyty (wcześniej nie miałam weny, żeby się do tego zabrać). Oglądam filmy (wczorajszy wieczór: The Boat That Rocked – kocham ten cudowny soundtrack!), jakiś czas temu obejrzałam po raz kolejny The Time Traveler’s Wife, który po raz kolejny wycisnął ze mnie potężną dawkę łez (na przeczyszczenie spojówek) oraz The Way To Remember, który jest lepszy niż gaz łzawiący pod tym względem. Planuję jeszcze obejrzeć The Fountain oraz po raz kolejny Remember me, który szczególnie przypadł mi do gustu. Żeby nie było, że nic, tylko leżę i filmy oglądam, przeczytałam też Zmierzch, bo Mistrz i Małgorzata leży w przyczepie i nie chce mi się zwyczajnie po niego iść -.- Zaczęłam czytać „Mroczną Połowę” Stephena Kinga, ale ciary mnie przeszły po ośmiu stronach i jak nędzny robak-tchórz – spasowałam. Chciałam „połknąć” do czasu powrotu do Polski (jak to cudownie brzmi!) jeszcze Przed Świtem, ale okazało się, że tego e-booka nie mam *zrozpaczony*. Do tego czasu zadowolę się Intruzem Meyer, którego do tej pory nie przeczytałam.
Warto wspomnieć, że przyjechała tu koleżanka, która jest ode mnie młodsza o rok, a wygląda na starszą o jakieś 6 lat -.- Poczułam się jak dziecko, pomimo że do „osiemnastki” pozostało TYLKO 9 dni. Taaa, czuję zew dorosłości *istna kpina* Mam jednak plany na ten jakże szczególny i niesamowity dzień *dajcie spokój* Zamierzam wybrać się do punktu krwiodactwa i utoczyć sobie trochę krwi. Może skoczę gdzieś z kimś. Może poślęczę w domu. Najważniejsze, że w końcu będę w Polsce.
Dni są długie i zupełnie szare, wypełnione niepojętą pustką. Z cicha zabzyczy jakaś mucha, która wpadnie i wypadnie, na krótko zmąci gęste powietrze. Chłodny wiatr drażni skórę, promienie słońca nie mają siły, by przebić się przez płaszcz ciężkich chmur. Ostatnio pogoda płata figle i dość często siedzę w drzwiach z kubkiem gorącej zupki instant kurczakowej i podziwiam cudowny, zimny deszcz lejący się z kłębiastych obłoków. Marzę o burzy z piorunami, miłosnym uniesieniu i ciepłych palcach ściskających moją dłoń. Szalonej gwałtowności, dzikiej radości, rozochoconym dotyku i pragnących oczach.
+ SZLAG, SZLAG, SZLAG! ŻADNYCH KONCERTÓW?! 
HEY, HEY, HEY - zagraj w Gda!

Leonard Cohen - Dance me to the end of love

sobota, 10 lipca 2010

# 150, wszystko jak dawniej.

Uwielbiam udawać, że nic się nie stało. *niewinny*
Okey, wróciłam do żywych i wszystko jest w najlepszym porządku. Nie umiem żyć bez zmiennej, jakieś chore uzależnienie. Domka ogar vol. 2, czyli jak szybko dojść do siebie po kopniaku emocjonalnym. 
Miałam dziś jechać na plażę w celu zbierania muszelek, ale za późno się obudziliśmy z wujaszkiem, więc siedzę w przyczepce, gdzie jest cudowny przeciąg *love* i da się oddychać. W końcu się ochłodziłam. Te upały są nie-do-zniesienia. A obiło mi się o uszy, że w Polsce jest jeszcze gorzej. No to BOMBA. Będę się smażyć jak kurczak, cholera. 
Jutro na cały dzień najpierw na plażę na południowe wybrzeże (nie ma to jak jechać na plażę na drugi koniec kraju, bo TAM SĄ MUSZELKI!) i do jakiś, podobno frygidrygistycznych, jaskiń i na targ kury kupować (jak zażartowała wczoraj podczas wieczornego wiszenia na telefonie ciocia). Okey, sprawdziłam te jaskinie w Googlach. Są naprawdę niezłe. Przywiozę zdjęcia, I PROMISE! Miałam jeszcze naciągnąć wujka na Cardiff. Może wypali w sobotę za tydzień. To oznaczałoby jednak to, że musiałabym się spakować w piątek, bo już w niedzielę wyjazd (?!?!! JUPI!). Jednak pakowanie się dzień wcześniej? Buu, nie podoba mi się ta opcja. Nienawidzę się pakować (NIE CIERPIĘ! xD), nie chce mi się, jestem leniwa i nieogarnięta. Zapomnę na pewno czegoś i szlag mnie weźmie, cholibka. Na szczęście, (teoretycznie) wszystko jest w przyczepie, która nie jest duża i przekopanie jej od góry do dołu zajmie mi jakąś godzinę i będzie po bólu.
W ogóle, czeka mnie generalne sprzątanie przyczepki, bo ma wpaść córka pana Leszka za kilka dni *yeah yeah!*. Co prawda, miniemy się lekko. Ona wpadnie chyba jakoś w przyszłym tygodniu, a ja (w końcu) w niedzielę (?!?!?) o 6:20 mam ODLOT DO POLSKI (A psik x 3, potrójna prawda!)! Jednak kilka dni razem spędzimy. Rok starsza podobno, mieszkała tutaj przez rok, ale chciała wracać do Polski (nie dziwię się jej). 
So więc, jutro Weymouth oraz Cheddar. Jutro będzie dobry dzień. A później jeszcze tylko sześć dni i do Polski. By the way, to zabawne. Od dwóch tygodni nie miałam w ręku telefonu. Mama byłaby ze mnie dumna, hahaha?!

Trzymajcie się, Dina.

MUZYKA:
Ania Dąbrowska - Charlie Charlie




*serduszka*







*ta wersja też jest wprost cudowna*

piątek, 9 lipca 2010

# 149, "I wtedy zostałem sam."

Jest godzina 6:05. Nie śpię. Trafia mnie jasny szlag.
Spałam, żeby nie było, że nie. Szlag mnie bierze z innego powodu.
Wstanę i chlusnę sobie w twarz lodowatą, cuchnącą chlorem wodą. Głośno szurając butami, pomaszeruję do pokoju, zadzwonię do mamy, popłaczę się trzy razy. Zrobię sobie zupkę warzywną, bo mamy piątek, więc o kurczaczku dziś zapominam. Jak zwykle, wypiję X szklanek soku truskawkowego. Albo zjem kanapkę z dżemem wiśniowym. Kolejność bez znaczenia. Później pojadę, wyślę kartkę, zrobię zakupy i uzupełnię zapasy nektaru brzoskwiniowego o jedną sztukę, która zdecydowanie wystarczy. Kupię też ciastka pszenno - owsiane, nadmuchany brytyjski chleb i muffiny. Później wrócę do przyczepy i niczym duch, niezauważona, wślizgnę się do środka i zamknę drzwi. Posprzątam, albo nie. Wejdę na widoczny, albo nie. Może pośmieję się z idiotycznych zdjęć na nk, zirytuję się przeglądając Demotywatory, uśmiechnę się delikatnie lewą stroną twarzy do monitora siedząc na Komixxach, będę klikać "Konsultuj ponownie" na Facebooku i zachwycać się tymi głupimi powiedzonkami z aplikacji "specyficznie". A może nie? Pewne jest to, że włączę muzykę i znów będę się wkurzać i płakać na zmianę. Położę się. Może zasnę, może nie. Będę się walać z kąta w kąt. Obudzę się wieczorem z mokrymi oczami. Zerknę na butelkę stojącą na półce i naleje sobie do szklanki. Zakręci mi się w głowie. Pokłócę się, z Tobą, z Tobą albo z Tobą. Pomaluje paznokcie, zdrapię, znów pomaluję. Obejrzę jakiś film. Położę się i będę gapić się w sufit, myśląc, co zrobiłam wartościowego tego dnia, pomijając fakt bardzo twórczego spania i powiedzenia kilku zdań do komputera. Pójdę spać. Obudzę się z krzykiem i nie poznam własnego głosu. Bo po co go używać, jeśli nie ma się do kogo?
No, bystrzaki. Kto zauważył, że używam tylko liczby pojedynczej?


Facebookowy Coelho na dziś:
"Z wiatrem będzie mu posyłać pocałunki, wierząc,
że wiatr muśnie jego twarz i szepnie mu do ucha,
że ona ciągle żyje i czeka." - Alchemik
*serduszka*

13:00
Okey - dokey, mam depresje, bo wygrzebałam wszystkie orzeszki w czekoladzie z jakiejś nędznej, śmierdzącej mieszanki. Nie umiem gotować, w lodówce same mięcho i dżemy = nie ma jedzeniaa! A ja łażę nienażarta, powoli się zataczam i nie wyrabiam na zakrętach. Z gwinta piję nektar brzoskwiniowy i czytam różne blogi. Marzę o facecie w mojej przyczepie i gorących pocałunkach. Damn it!

13:33
Bolesny skurcz w łydce. Chyba pora ogarnąć. Umyć włosy. Pozwolić ściekać zimnym kropelkom po kręgosłupie. Pora wystawić bladą skórę na słońce, złapać za rower i polecieć hen, przed siebie.
+
Naprzeciw wszystkim przeciwnościom,
Wiesz, bo ból i strach mnie nie raz dotkną,
Przed sobą nie ucieknę, przed sobą się nie schronię,
Miasto samotności jest moim domem,
W ciemności chcę wydrapać światło, o tym marzę,
Chce przestać być pękniętym zwierciadłem Twoich marzeń,
Kochać życie i nie być przez życie kochanym,
Chcę zabliźnić na zawsze bolesne rany,
To wszystko tak blisko i zarazem tak daleko,
Sen kształtuje sie pod zmęczoną powieką,
Doszedłem do dna żalu, tu nie widać jutra,
Niech muzyka zagra smutnie wśród szarego popołudnia.
/Pih - Nie żałuj mnie/
14:33
Okey! Poczułam przypływ mocy! Napełniłam się świeżym powietrzem i wyrwałam się ze szponów tego potwornego, stęchlizną zalatującego, które wypełnia nagrzaną do oporu przyczepę. Wylazłam na podwórze, od razu przygrzało w głowę słoneczko. Anglia niby, a taki skwar, że o ja pitole. Krótko i zwięźle, bo się śpieszę: mam zamiar w pełni wykorzystać ten czas, jaki mi tu pozostał w tym piekle (dziewięć potwornie długich dni -.-), na samodoskonalenie. Nie mam pojęcia, co w tym kierunku będę robić, ale coś muszę, bo spędzanie całych dni w przyczepowej saunie to tak przypał trochę *drapie się po głowie*. Mam trochę roboty, parę spraw do załatwienia. Na teraz - zadzwonić do mamy! Co później, się zobaczy.
Dina REAKTYWACJA! Moc jest ze mną! Dam radę! (chyba) (na wszelki wypadek trzymać kciuki!). Lecę, do wieczora!


czwartek, 8 lipca 2010

# 148, Pobudki zostania księdzem według Google Translator

Dodałam sobie translatora Google na stronę. Poczytałam trochę po angielsku, nawet COŚ dało się zrozumieć. Zabawa zaczęła się wtedy, kiedy zaczęłam tłumaczyć na różne inne języki. Z ciekawości zaczęłam z jakiegoś tam języka tłumaczyć z powrotem na polski. Teraz boli mnie brzuch ze śmiechu. Oto rezultaty. Pokażę na przykładzie jednego zdania.

ORIGINAŁ: Gdybym była facetem zostałabym księdzem, bo uwielbiam prawić kazania, umoralniać, gadać o złym i zachęcać do poprawy.

HINDI: Gdybym był księdzem zostałabym chłopca, bo kocham szczęki, promocja, zły i porozmawiać o tym, jak zachęcać do reform.

SUAHILI:  Gdybym była facetem zostałabym kapłan, z miłości do szczęki, podnieś, mówić o złych i na rzecz rozwoju.

GALICYJSKI: Gdybym była facetem, zostałabym księdzem, bo kocham żuchwy, podnoszenie, mówienie o złu i promowania poprawy.

CZESKI: Gdybym była facetem zostałabym księdzem, bo kocham buty, zwiększenie mówić o ubogich oraz wspierania. 

CHIŃSKI: Gdybym był księdzem zostałabym człowieka, ponieważ kocham brodę, podnosząc, mówić o źle, aby zachęcić do poprawy.

WIETNAMSKI:  Gdybym był księdzem zostałabym facet, bo kocham treści, poprawić, mówić o złych i zachęcić do poprawy. 

PERSKI: Gdyby mój syn był księdzem zostałabym, bo jak szczęki, podnoszenie mówić o złe i promowania poprawy.

ROSYJSKI: Gdybym była facetem, zostałabym księdzem, bo kocham szczęki, winda, mówić o złych i stymulowania poprawy.

JIDYSZ: Gdybym była facetem został go kapłan, bo podoba mi się broda, pick up, mówić o złych i zachęcić do poprawy.

TAJSKI:  Czasami są one uczciwe i jasne komentarze z emocji udałem się do kilku, czy mam faceta, zostałabym, bo kocham szczęki, poziomu windy, nie znaczy dobre i będę ją wspierać naprawiłabym świeci. (jakiś mutant w ogóle oO)

KREOLSKI HAITAŃSKI: Zostałabym Guy gdybym był księdzem, bo kocham Face tyłu, mówienie o ubogich i zachęcić do poprawy.

JAPOŃSKI:  Uwielbiam brodę wspierać, zachęcać i poprawy historia mojego złego zostałabym człowiek Jeśli kapłan.

RUMUŃSKI: Gdybym typu zostałabym księdzem, bo jak szczęki w górę, mówić o złu i zachęcić do poprawy.

Okej, popłakałam się ze śmiechu kilka razy. Podsumowując, aby zostać księdzem, trzeba lubić szczęki, zarost, buty i dużo mówić, zachęcać do poprawy. Z ostatnim  się zgodzę, z resztą raczej nie koniecznie.

Dinka.




# 147, nie ma to, kuźwa, jak spać do południa!

Uwielbiam wykłócać się z Wujkiem-Zawsze-Mam-Rację na temat gustów i guścików. -.- Jak grochem o ścianę, jak Boga kocham... (PEJA TO ZŁO! WSZYSTKO TO ZŁO, BO PEJA TO ZŁO! DOBRA JEST TYLKO ROSYJSKA MUZA, POZDRO - tak mniej więcej). Uwielbiam oglądać filmy do pierwszej w nocy. ( Never Back Down! *oczy wielkie jak  Jupiter!* ACH, TE PÓŁNAGIE MĘSKIE CIAŁKA NA OBCZYŹNIE, O JAA! *.*). Uwielbiam do prawie piątej gadać z moim kuzynem o pierdołach i nie-pierdołach, przewracając się z boku na bok, bo w przyczepie jest tak gorąco, że może coś wyrosnąć na czole... Można smażyć jajka jak na patelni albo hodować pomidory, ale nie DO DIABŁA spać *wielce niepocieczona* Uwielbiam odlecieć nie wiadomo, kiedy i kiedy urywa mi się nagle film, jakby ktoś przypieprzył mi łopatą w potylicę (swoją drogą, dobrze-bobrze, że nie w twarz, bo wyglądałabym jak Pattinson-ktoś-przywalił-mi-łopatą-w-ryj i mogłoby być różnie z moim ewentualnym powodzeniem *hahaha* Choć do Pattinsona laski piszczą i pchają się drzwiami i oknami *myśli* Może przywalę sobie łopatą, a może nie *być czy nie być, oto jest pytanie* Cóż za konstruktywna, kilometrowa dygresja o.O). Uwielbiam zostać bestialsko obudzoną przez wujka o 7:40 (?!). A jeszcze bardziej uwielbiam to, kiedy nie mogę zasnąć później. Uwielbiam jeść kanapki z dżemem na śniadanie, a może raczej na obiad. Uwielbiam pożerać całą książkę w kilka godzin (kupuję drugą część, nie ma bata!). Ach, perełka, cudeńko, ochy i achy! Na koniec dodam, że UWIELBIAM WPROST, kiedy nagle mnie muli i zasypiam.
Wierzcie mi, albo nie wierzcie, ale ja właśnie wstałam. 

Pozdrawiam, Dinka.

środa, 7 lipca 2010

# 146, pochmurny dzień, COMA i zamulanie w przyczepie. Anglia part X.

Jak wczoraj wspomniałam, miałam bardzo, ale to baaaaardzo ambitne plany, żeby ruszyć zadek z zapyziałej przyczepki i w końcu pojechać nad zatoczkę i nabrać odrobiny słońca, które ostatnio hojnie obdarowywało Weston-s-Mare swoimi życiodajnymi promieniami. Jednak, jak to z moim szczęściem bywa i z niesamowitą przekorą losu i pogody, dziś niebo pokryły chmury i nici z mojego opalania. 
Miałam za to motywację, żeby posprzątać przyczepkę, która ostatnio się "odrobinkę", dosłownie ociupinkę się zapuściła z powodu mojego lenistwa. Odpokutowałam i jest czysto :D Aż szkoda czegokolwiek dotykać, bo się zaraz bałagan zrobi, cholerka.
A więc, (kto zaczyna zdanie od "a więc" oO) siedzę w domu (przyczepie) i słucham muzyki. Jedna piosenka Comy totalnie wpadła mi w ucho. No i do tego ma fajny tekst. Taki... życiowy ;)

DZIELI NAS RZEKA NIEWYPOWIEDZIANYCH MARZEŃ I
DZIELI NAS RZEKA ZWYCZAJNYCH SPRAW
I NIKT Z NAS NIE WIE, CO SIĘ JUTRO MOŻE ZDARZYĆ
I NIKT Z NAS NIE WIE, CO SIĘ JUTRO MOŻE STAĆ...

MOŻE PRZYJDZIE NOC
MOŻE PRZYJDZIE DZIEŃ
MOŻE PRZYJDZIE CZAS, KIEDY SPOTKAMY SIĘ, MOŻE
O BOŻE, MOŻE
GDY WYCIĄGNĘ RĘKĘ, PRZYJACIELSKI GEST
NA PRZYSTANKU W AUTOBUSIE, NIE ZABIJESZ MNIE
NIE POLEJE SIĘ KREW, O NIE

DZIELI NAS RZEKA NIEWYPOWIEDZIANYCH MARZEŃ I
DZIELI NAS RZEKA ZWYCZAJNYCH SPRAW
I NIKT Z NAS NIE WIE, CO SIĘ JUTRO MOŻE ZDARZYĆ
I NIKT Z NAS NIE WIE, CO SIĘ JUTRO MOŻE STAĆ

PRZEMIJA CZAS, PRZEMIJA
NIE ZBLIŻA NAS...


/Coma - Tolerancja/

Może się poleje krew, a może nie. Nikt nie wie, co się może stać ;)
Oprócz tego, nie robię nic ciekawego, więc pewnie skończę, żeby nie przedłużać. Może wymyślę coś twórczego na ten dzień. Może coś sobie ugotuję, żeby nie umrzeć z głodu, a może nie *myśli* Wszystko się zobaczy. Muszę wysłać jeszcze jedną kartkę (niby z Londynu ale z W-s-M xDD), muszę poczytać Mistrza i Małgorzatę. Czuję, że za chwile zerwie się chmura i znów zza okna przyczepki będę podziwiać szalony, nieprzewidywalny, angielski deszcz.

Trzymajcie się, Papużki :)
Wasza Dina.


# 145, Angol na ulicy. Polak wrzasnąłby soczyste (*&^%$#@$%^&* !

Okey, powoli przyzwyczajam się do tego, że nagle atakuje mnie samochód wyjeżdżający mi gdzieś z lewej strony, chociaż jest to dla mnie nie do przejścia. Mylą mi się strony na potęgę. Chcę do Polski i do ruchu prawostronnego, gdzie samochody na rondzie jadą w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Bzik, bzik, bzik... Wspominałam już, jak to wyprowadziłam chłopaków w pole (?) w Londynie (?!)? Dali Domce mapę i prowadź, pani przewodnik. Ja, Domka, orzeł z geografii i rozróżniania kierunków wyprowadziłam ich na jakieś londyńskie peryferie chyba ze dwa razy. Ale na autobus zdążyliśmy, chwała mi za to!
Ruch lewostronny to jeden diabeł. Ale jest coś gorszego. Kiedyś, kiedy oglądałam Angus, thongs and perfect snogging nie zwróciłam na to uwagi. Kiedy oglądałam to wczoraj, po spędzeniu tygodnia w Anglii, dostrzegłam TO. Ludzie, Angole parkują samochody NA ULICY. Centralnie, na jezdni, przed swoim domem. Całymi kolumnami stoją samochody, które zwężają szerokość jezdni. W Polsce byłby za to taki mandat, że o jaaa! (Tak mi się wydaje. Parkowanie na środku ulicy chyba nie jest czymś normalnym). Podczas jazdy autobusem myślałam, że padnę, kiedy kierowca musiał jechać SLALOMEM, żeby ominąć stojące wszędzie zasrane samochody zasranych Angoli! Wzium, wzium, między samochodami, zjeżdżając na sąsiedni pas. PARANOJA ;O  Hm, gdybym ja była kierowcą autobusu, bez skrupułów wpakowałabym się jednemu czy drugiemu w bagażnik. I BASTA!
Irytujące jest również to, że Angole nic nie robią sobie z przejścia dla pieszych i jak bydło przechodzą przez jezdnie. A sygnalizacja świetlna jest po to, żeby krowy zastanawiały się, czy zielone światło można zjeść. O pieszych mówię teraz. Jakby jeszcze kierowcy olali światła ciepłym moczem, nastąpiłby rychły koniec świata.
Jednego Angolom na ulicach zazdroszczę. Piętrowe autobusy. *marzyciel* Wczoraj testowane, I LIKE IT! Polecam każdemu, przejechać się na piętrze autobusiku. Odlot totalny.
Nie chce mi się więcej gadać chyba. Mam bezsenność, więc wyżywam się na angielskich, niedzielnych kierowcach. Pan Dino (zbieżność ksywek przypadkowa!) byłby ze mnie dumny!


Pozdrawiam, Dinka.

wtorek, 6 lipca 2010

# 144, Podryw na sztywniaka w mieście Bristol dumnie zwanym

DZIŚ: kolejny dzień z serii "Pan Leszek to super-piechur-przewodnik". Trzy godziny łażenia po Bristolu, który jest bardzo ładnym miastem, doprowadziły moje stopy do obłędu. Cholera, nie wiedziałam, że można przetrenować nogi chodząc po mieście oO Okey dokey, Dina. Trzymaj fason i figurkę. Tylko nie narzekaj, bo wszystkich dookoła szlag trafi, a Ty wykitujesz jako pierwsza. Gadasz do siebie? Daj spokój, to objawy jakiejś psychozy! STOP IT! 
Bardzo po babskiemu powiem, że mają tam nieziemskie sklepy *.* Marzyłam tylko o posiadaniu karty bez żadnych ograniczeń i z miną maniaka wpaść i szaleć w wirze zakupów. Cudowne sukieneczki w kwiatki (again -.- they try to kill me), buciki, bluzeczki. Krótko mówiąc, fruwałam i piszczałam z wrażenia gdzieś w chmurach. Jestem pewna, że Asia podzieliłaby moją opinię, gdyby wkroczyła do Zary czy gdziekolwiek indziej.
Oprócz ciuszków, wparowałam do sklepu, w którym był jakiś trylion gazylionów płyt. MUSE za 3 funty. I wiecie, co? Szlag mnie trafił, bo odkryłam, że jestem spłukana. Jestem master of disaster na skraju wyczerpania finansowego.
Niestety, karty nie mam, więc musiałam obejść się smakiem. Kurczaki. ;((
Oprócz tego, jedwabiste muzeum. Ach, trzeba Wam było widzieć piękne zastawy - srebro, złoto, porcelana. Galerie obrazów, zjawiskowych wprost. Coś cudownego. Egipt, dinozaury. Misz masz. Najlepsze? Za darmo. Opadła mi szczęka. W Polsce takie muzeum za darmo? CHYBA W SNACH!
Najfajniejsi byli moi sztywni kumple. Przedstawiam Bezimiennych.



(Co ja ostatnio mam, że tak zaplatam te nogi? oO)

Co poza Bristolem? Rozpływam się w Majkelu oraz MUSE. Wcinam Krówki kupione w polskim sklepie. Oglądam (w końcu) zaległe filmy (licząc na kolejną porcję - tak, to sugestia). Gdyby ktoś miał jakieś propozycje i coś godnego polecenia do obejrzenia, byłabym wdzięczna. Mi już kończą się pomysły, haha. Czytam Mistrza i Małgorzatę, choć od kilku dni książka zbiera kurz bardzo dzielnie. oO Do tego, jeszcze tylko 12 dni... Dinka, przeżyjesz! Dasz radę, bo z Ciebie twardzielka i supermenka! 
Od rana będę gotować, prać i smażyć się na plaży. Ambitne plany na 7.07.2010. Dwie siódemki w dacie. Liczę, że ten dzień będzie szczęśliwy. Przydałoby się. Siódemka zwykle przynosi mi szczęście.

Jak widać, Dina uskutecznia nieskuteczny podryw na sztywniaka. Pozdrowienia od tych nudziarzy, ode mnie, też nudziary. Pozdrowiwszy wszystkich, których dziś wykańczają bóle menstruacyjne oraz całą resztę, która nie musi użerać się z szałem macicy, Domka wylogowuje się.




FILMY:
When in Rome
Remember me

MUZYKA:
MUSE - Micro Cuts
MUSE - Citizen Erased
Nickelback - If everyone cared
MUSE - thoughts of a dying atheist
Michael Jackson - Whatever happens

+ Kaśka ma dziś urodziny, więc zawyjmy jej uroczyste sto lat :)

# 143, poem

Stałaś dzisiaj na ulicy,
W ogniu stał ten świat,
Z niego była suknia twoja ,
Obok stałem ja.

Skąd ten płomień? Powiedz mi,
Czy to nie twój duch?
Obym tylko się nie sparzył,
Słucham Twoich słów.

W ogniu wojny, kataklizmu
Przytul do mnie się
W mojej sukni zrób ostoję
Zło nie sięgnie Cię

Gdy umilkną wszelkie strzały
Wolny będziesz już
I spokojny i bezpieczny
Słuchaj moich słów



Yoo, wespół w zespół, czy jakoś tak :)

poniedziałek, 5 lipca 2010

# 142, London

Godzina 6:00 - pobudka. Dawno tak wcześnie nie wstałam o.O Hop siup, gazem ogarnąć siebie i jakieś kanapki na podróż i LONDON WELCOME TO! Znaczy się, nie tak prędko. Najpierw mila na przystanek i prawie cztery godziny jazdy jednym ciągiem na drugi koniec Anglii. 
W Londynie przywitał mnie pyszczek panny Emmy Watson, która modelowała z jakimś gościem do zdjęć dla jakiejś sieci sklepów. E tam, nie znam się.
Cudowne londyńskie powietrze pachnie gorącym asfaltem, frytkami i rybą (chyba jak każde miasto w Anglii O.O), drogimi perfumami, kwitnącymi drzewami i potem pędzących turystów. Jednym słowem - bomba. W życiu nie widziałam tak zaludnionego miasta. Ludzie nie mieszczą się na chodnikach, panuje jeden wielki ścisk i zaduch. I to jest piękne! A ile turystów!? Więcej niż samych Angoli, mam wrażenie. A to jakiś Azjata, tu Murzyn, tam Polacy (których jest caaaałeee multum swoją drogą. Sami swoi, chciałoby się rzec). I są czerwone autobusy i budki telefoniczne i ochhhhh! 
By the way, jak byłam w sklepie i kupowałam widokówki i znaczki, to jakiś miły murzynek z cuuuuudownym wprost bobaskiem (*.*) pyta się MNIE, czy wiem może jak dotrzeć do Tower Bridge (gdzie, swoją drogą, nie dotarłam, bo nie pozwolił na to czas i stan auto-nóg, które były jednym możliwym środkiem transportu). Ja gały o tak -- O.O, albo i jeszcze bardziej i żałosna mina w stylu: "Ja tu tylko kupuje znaczki!". A miły pan sprzedawca do niego mówi tak: "It's a turist!". Ależ się uśmiałam. Wszyscy się uśmiali i było wesoło. Kartki kupiłam, pan dowiedział się jak dotrzeć do Tower Bridge i każdy jest szczęśliwy.
Jak wspomniałam, nie zdążyłam zobaczyć Tower Bridge i Tower od London. Żadnego muzeum, czasu nie było. Ledwie miałam czas zobaczyć to, co było w "centrum": Buckingham Palace, Trafalgar Square z kolumną Nelsona (remonty są wszędzie!), Big Bena i Parlament, London Eye (którym chciałam się przejechać, ale nie było możliwości, bo kolejka mnie zabiła, po prostu. Tak więc zdjęć panoramy Londynu nie ma ;( ) i Westminster Abbey. Ten kościół jest cudowny, najpiękniejszy, ogromny i majestatyczny (ochy i achy). Posiedziałam też chwilę nad Tamizą, która jest jednym wielkim, śmierdzącym ściekiem. A fe. Jakieś mosty, cuda inżynierii, bla bla bla. I tak Big Ben i Westminster Abbey rządzą!
Siedmiogodzinny spacerek po Londynie był katorgą dla moich nóg. To znaczy, dopóki szłam, było super. Ale kiedy wsiadłam do autobusu powrotnego myślałam, że skonam. A czekał mnie jeszcze wieczorny spacerek milowy do domu, pozdro. Jak weszłam do domu i zobaczyłam FOTEL myślałam, że popłaczę się ze szczęścia. Euforia niesamowita. Z resztą, co ja będę wiele gadać.
Zdjęcia podano do stołu!


Czerwony autobusik.

I budka telefoniczna, huhu.


Strażnik no 1. Też czerwony!

Strażnik z koniem YEAH. Ma czerwone piórko.
I tu się kończą czerwoności.


Nóżki na obczyźnie.

London Eye

Big Ben, Parlament i londyńska taxi

Westminster Abbey *serduszka*

Buckingham Palace

Śmierdząca Tamiza i jeszcze raz Big Ben w tle


Nie chce mi się więcej gadać. Samemu trzeba pojechać i to zobaczyć wszystko :) 
Podsumowując, sama (z braku czasu i sił) nie zobaczyłam wszystkiego, więc do Londynu wybieram się jeszcze raz ;) 

piątek, 2 lipca 2010

# 141, Anglia part 3. Jak mieszka Dina?


Domek przy Thirlmere Road. Przebywam w nim wtedy, kiedy zajmuję łazienkę, gotuję, oglądam BBC lub też kiedy mam ochotę pokatować się zapachem dymu wypełniającym każdy kąt (mieszkanie z palaczami, bombastic). Staram się mało tam przebywać, bo duszę się od tych spalin i nie mam już ich siły znosić.



Kiedy nie przesiaduję w domu, przebywam tutaj:
 
Moja cudowna przyczepka, którą dzielę z moim kuzynem. Jakoś cudem się w niej mieścimy razem z naszymi łożami, wielkimi walizami i walającymi się po kątach butelkami austriackiej wody gazowanej. Przyczepka bardzo przytulna, ciepło w nocy, chłodno w dzień, można otwierać wszystkie okna, bo tu nie ma robaków! Holly Yeah, nie ma tu komarów! W czymś Anglia jest lepsza od Polski, haha!
Kilka przyczepkowych, żeby było zabawniej.








 Przedstawię jeszcze tylko Rudego, kochanego Kocurka z sąsiedztwa.



Zabawny zwierzak, który uwielbia stroić miny do obiektywu. Tak na kocim marginesie.

Pozdrawiam, Dinka.

czwartek, 1 lipca 2010

# 140, Anglia part 2, czyli muzyka łagodzi obyczaje

Jakoś powoli płyną mizerne dni w Weston-s-Mare (posługuję się tym wygodnym skrótem, bo sami Angole tak robią, więc dlaczego ja miałabym się rozdrabniać?). Wypełniam je jeżdżeniem na rowerku lub też zasuwaniem na nóżkach po czystych ulicach tego, jakże nudnego i totalnie rozkopanego miasta. Są czyste pomimo, że śmietniki znajdują się tylko przy sklepach. Zagadka 1: Dlaczego jest tak mało śmietników? Zagadka 2: Jak to się dzieje, że westońskie ulice są takie czyste? O tym już pod koniec notki, zanim stracę główny wątek! *woła głosem idioty z angielskiej telewizji BBC*! (To taki chwyt marketingowy, żeby zachęcić do czytania tych flaków z olejem, haha)

Oprócz przemieszczania się różnymi sposobami (auto-nogi i tym podobne) po Weston, jem, ale nie o tym chciałam pisać (a przynajmniej nie tym razem). Słucham też muzyki i właśnie o muzyczce będę się dziś rozwodzić.

Nie byłabym Diną, gdybym nie słuchała Kings Of Leon. Słucham ich namiętnie i godzinami rozpływam się w głosie Caleba. Co ciekawe, okolicznym kotom bardzo przypadła do gustu muzyka Kingsów i siedzą mi pod oknami przyczepy. A propos Kingsów, dziś, kiedy to z wolna, tanecznym krokiem spacerowałam po Tesco (a yeah, wszelka forma rozrywki dozwolona, a w Tesco przynajmniej słoneczko nie przygrzewa za mocno w głowę i panuje przyjemny chłodek. Znów gubię wątek *karci i tłucze po bani*) nagle i znienacka dostrzegłam wielką łunę światła i usłyszałam głos wrzeszczący KUP MNIE (lub też BUY ME dla czepialskich) dochodzące od jednej z półek. I dostrzegłam ją. Only By The Night w cenie pięć funcików za sztukę. Na skrzydłach miłości dotarłam do regału i radośnie zagruchałam. Chętni pisać, to jutro kupię. Tylko trochę taniej niż w Polsce, ale jeśli doliczyć dojazdy, przesyłki, cuda-nie-wida, to tutaj wychodzi taniej.  Wyczaiłam też Johna Lennona za 3 funty (?!), AC/DC w całkiem przystępnej cenie. Ogólnie gra gitara.



Wracając do muzyki, w której się tu rozpływam, pochłaniam ostatnimi czasy moje najnowsze odkrycie, a mianowicie Late Night Alumni. Zespół, którego wokalistka oczarowała mnie swoim głosem, podobnie jak jakiś rok temu zrobiła to pani z Blue Foundation, które również rozdziera głęboką ciszę wypełniającą przyczepę campingową.

Dodatkowo, w Weston-super-Mare nie może zabraknąć muzyki Deep Purple. Dlaczego? A z tego powodu, że z tej miejscowości pochodzi gitarzysta DP. Rozpływam się w myśli, że kiedyś tymi ścieżkami chodził i być może idę po jego śladach, huhuh! A więc między innymi Smoke on the water oraz Sometimes I feel like screaming również znajdują się  na mojej playliście. Cóż więcej? Michael kochany, MUSE, trochę zamulaczy, kiedy płaczliwie tęsknię za Patrykiem.

Kiedy nie słucham muzyki, rozpływam się w szumie fal i krzykach mew nad moją głową. Szum  wiatru niesie do mnie głosy z daleka. Czuję miłość i zew oceanu. Tym poetyckim (oO) akcentem zakończę moje wywody.

Ach, zapomniałabym. Odpowiedź na zagadkę 1: W Weston-super-Mare, jak wynika z opowieści bardzo miłego pana Leszka, jest mało śmietników z obawy przed tym, że „przypadkiem” jakiś ktoś mógłby wrzucić bombę w jakimś zatłoczonym miejscu. Pan Leszek pokazał nam też, gdzie wyrzuca się odpadki, aby nie zaśmiecać głównych ulic. Odpowiedź na zagadkę 2: A kiedy już jakiś totalny niechluj wywali puszkę na High Street czy też na Meadow Street (czyli mówiąc bardzo po polsku, na Łąkowej), całą noc po mieście zasuwają ludzie i te śmieci zbierają. Ale z tych Angoli pracusie!


EDIT: 

Już po zakupach. Niestety,  AC/DC rozeszło się jak ciepłe bułeczki, nad czym szalenie ubolewam (DAMN!). 


+ Jestem tak nieogarnięta ostatnio, że zatrzasnęłam pokój zostawiając klucze od niego i od rowerów i od domu w  środku, bombastic. Jestem genialna, wiem! *puka się w czoło*. Na szczęście wujaszek ma zapasowy :) Tylko najpierw musi wrócić z pracy, hahaha. Tymczasem, zaginaliśmy po Weston z buta. Zaliczyłam pocztę (udało mi się wysłać te kartki, haha!) no i Tesco. Jeszcze tylko wieczorem nad zatokę, bo przypływ będzie. Ups, chyba trochę pogoda pokrzyżuje mi plany, bo właśnie zaczęło padać. Ach, trzeba wam zobaczyć angielski deszcz... O.O Na całe szczęście, nie złapał nas kiedy byliśmy z kuzynem na mieście. No i pogoda się tu zmienia jak w kalejdoskopie, więc może do dwudziestej się wypogodzi. Oby.