niedziela, 5 czerwca 2011

# 283, green tea, music, sound of silence, week after week

Nie było mnie tu przez tydzień a mam wrażenie, że od ostatniego wpisu minęły całe wieki. Minęło osiem długich dni, w ciągu których wydarzyło się naprawdę wiele. Zwłaszcza w mojej głowie. Kilka ważnych, istotnych dla mojego spokoju spraw uporządkowało się, zaszufladkowało w odpowiednim miejscu, przyjęło pozycję gotowości do ataku w obronie własnej. Kilka spraw z pełną siłą wyszło na wierzch, ku mojej ogromnej uciesze. W ciągu tych ośmiu dni kilka rzeczy dotarło się w wirze działań, wyklarowały się hierarchie wartości. Wszystko działa. Trybiki kręcą się namiętnie i czule tulą się jedno do drugiego. Och, działam jak należy.
Być może to dzięki zielonej herbacie, która ostatnio stała się niemal napojem bogów. Pani X powiedziała mi jakoś na początku tego tygodnia, że wyglądam jak kłębek nerwów. W rzeczy samej, kiedy siedziałam na jej kanapie bałam się, że coś we mnie eksploduje i wybuchnę niepohamowanym, histerycznym płaczem. Na szczęście, do kataklizmu nie doszło. To był pierwszy krok w długiej drodze do kontrolowania siebie. Po gigantycznym potknięciu w tej kwestii bardzo uważam na każdy najmniejszy kroczek.  Postanowiłam: zielona herbata z kawałkami opuncji. Oczyszcza i uspokaja, ot co! A do tego - pyszności!

  
Co więcej, jest całkiem fajnie, bo mam masę czasu na połykanie książek wręcz w całości i na oglądanie Ostrego dyżuru, co sprawia mi gigantyczną wręcz przyjemność. Tak więc przy kubku parującej herbatki zagłębiam się w tysiącu historii na minutę. Tak odnośnie tych książek, wypożyczyłam ostatnio jedną, która z pewnością zasługuje na wyróżnienie. Czytałam ją z zapartym tchem. Opowiada niesamowitą historię, która wciąga po uszy. Proszę Państwa, oto ona:


Nie zasypuję spojlerami. Powiem tylko, że naprawdę warto.
Znajduję także czas na przecieranie nowych i odświeżanie zarośniętych szlaków muzycznych. Kilka zaskakujących odkryć po raz kolejny skierowało mnie w ramiona MUSE. Kontakt z tymi panami urwał mi się na jakiś czas, ale na szczęście to już historia. Niesamowitym lekarstwem na strzaskane nerwy okazał się Coldplay, który dzielnie znosił moje humory. To nie lada sztuka, bo moje nastroje ostatnimi czasy pędzą jak rollercoaster. Na szczególne uznanie zasługuje również Sting i jego cudowne Fields of gold. Ta piosenka chodzi za mną krok w krok od kilku dni. I potrafi zdziałać cuda. Pierwszy takt i zapominam o problemach. Jeśli chodzi o te nowe szlagi to zdecydowanie Alanis Morissette, Carla Bruni i Adele. Trzy czarujące babki, które przenoszą na inną płaszczyznę świadomości. Dużo tego więcej, ale o tym innym razem.
Pomimo że muzyka toczy się z głośników niemal bez przerwy, ogarnęła mnie gęsta, ciepła, niebezpieczna i błoga cisza. Otuliła mnie chciwymi palcami, wtuliła w swoje ramiona. Czuję się dziwnie bezpieczna w grozie tej sytuacji. Po raz pierwszy w życiu zachwycam się dźwiękami ciszy.
No i żyję. Tydzień za tygodniem. Na dobry początek, i to jest w porządku.

Dinka.