niedziela, 3 stycznia 2010

# 26, czyli ostatni dzień wolności

Niedzielne popołudnie (właściwie już wieczór) większość polskiej młodzieży napawa grozą i doprowadza do stanów depresyjnych ze skłonnościami do autodestrukcji. Tak to przebiega w moim przypadku. Mogę znów chodzić do szkoły, bo życie w takim narzuconym z górny porządku daje mi poczucie bezpieczeństwa. To mam zrobić o tej porze, tamto o tamtej i wszystko jest jasne. Nie marnuje się ani jedna cenna chwila, wszystko jest poukładane i do przewidzenia. Brakuje mi takiej dyscypliny. Jednak nauka i sprawdziany (których nawiasem mówiąc będzie teraz powódź, bo do końca semestru momencik) mnie dobijają i mam ochotę skoczyć z mostu. Albo strzelić sobie w łeb, albo zrobić sobie inną krzywdę. To niesprawiedliwe i smutne, że po takim kompletnym luzie od razu lądujemy z wielkim hukiem na ziemi, obijając sobie to czy tamto. Rzeczywistość za nogi sprowadza nas z powrotem do szarej i w dodatku zimnej ostatnimi czasy rutyny (podobno -22 stopnie w nocy, rano nie ruszam się spod kołderki..), aby zagonić nas w kierat pracy. Taka jest prawda - life is brutal. Musimy się z tym pogodzić i iść napisać 9658554962555 sprawdzianów, zaliczyć to i owo i żyć w myślą, że do ferii już tylko trochę. Taka mała odrobinka, jakoś przeżyjemy. Przynajmniej miejmy taką nadzieję.
Na dobre zakończenie cudownej przerwy świątecznej i w ramach relaksu przed zakuwaniem historii - "Avatar". Polecam ten film Waszej uwadze.

Koniec obijania się, wracamy do życia. Jako, że mam dość napięty harmonogram, notki będą pojawiać się zdecydowanie rzadziej, niestety. Proszę o zrozumienie. Jestem tylko człowiekiem i to dość kiepsko znoszącym jakąkolwiek pracę. 
 
Pozdrawiam, kleo.