środa, 6 stycznia 2010

# 29, czyli o rodzicach słów kilka

Tak sobie przypomniałam, że podczas jakiejś mszy przyszły mi do głowy dwa pomysły na posty, a do tej pory wykorzystałam tylko jeden z nich. No nic, nie ważne, że o mały włos o tym nie zapomniałam. Ważne, że sobie przypomniałam. Już, już. Nie trzymam dłużej w niepewności. Dziś pogadam sobie na temat rodziców.
Dwoje ludzi, którzy dali nam życie. Dali nam swoje geny, jesteśmy do nich podobni z wyglądu, z charakteru. Opiekowali się nami, kiedy tego potrzebowaliśmy, od początku naszego ziemskiego bytu. Zmieniali pieluszki, wstawali w nocy, kiedy płakaliśmy wniebogłosy, karmili, usypiali, śpiewali kołysanki. Później opowiadali bajki, bawili się klockami, lalkami, samochodami, w dom i inne takie. Starali się nas wychować na dobrych ludzi, byli przy nas w ważnych momentach naszego życia. Zapewniali nam dom, jedzenie, ubrania, czyli to co niezbędne do życia. Były też prezenty na gwiazdkę, prezenty bez okazji. Rodzice obdarowywali nas, kiedy tylko mogli (czyt. kiedy mieli pieniądze i mogli sobie pozwolić na wydatki inne niż podstawowe. Czasem rezygnowali ze swoich przyjemności, żeby sprawić nam radość). Pocieszali nas, kiedy przeżywaliśmy pierwszą nieszczęśliwą miłość, kiedy zmagaliśmy się z problemami wieku dziecięcego a później nastoletniego. Wyciągali nas z kłopotów, dawali nam wiele cennych rad, pomagali w trudnych wyborach, zawsze wspierali nas w naszych decyzjach (nawet jeśli im się nie podobały. No i oczywiście, o ile były dobre). Uświadamiali nas, co jest dobre a co złe i ogólnie mówiąc, nauczyli nas życia. Dali nam wzór postępowania dobrego człowieka, stworzyli w wyobraźni model prawdziwej rodziny. Oczywiście nie wszędzie działo się tak pięknie i cukierkowo, bo świat ma wiele barw. Wiele jest rodzin, gdzie jest tylko jeden rodzic z powodu śmierci drugiego, choroby, rozwodu. Różne dzieją się krzywdy. Ale mimo wszystko, nadal kochamy rodziców. Mam wrażenie, że nawet bardziej niż wtedy, kiedy wiemy, że nigdzie się nie wybierają. 
Przejdę do sedna moich rozważań kazaniowych. Kiedy czasem słyszy się rozmowę nastolatków, włos się jeży na głowie. "Moja stara" - tak dziś mówimy o kochanej mamusi, której tyle zawdzięczamy. Bo przecież "moja stara" nie pozwala mi palić, chodzić na dyskoteki, zalewać się w trupa na domówkach (tego nastolatek potrzebuje do pełni szczęścia), wszystkiego mi zakazuje, karze sprzątać swój pokój i chodzić do kościoła i w ogóle jest frajerką, bo jest staroświecka i ... Tu padają czasem takie epitety, że mam ochotę zatkać uszy. Tak się zastanawiam, czy osoba, która tak mówi na temat swojej mamy wie, że ona to robi aby go chronić i dlatego, że się o niego martwi i nie chce, aby wpakował się w kłopoty. Ale to w tym momencie nie jest ważne. Powyżywa się na matce, zrobi z niej kozła ofiarnego, bo "nigdy na nic nie pozwala". Obierze taktykę "dziecka na gigancie", zwieje z domu, będzie wagarować, palić i robić wszystko, co mamie się nie podoba -  "na złość mamusi odmrozić sobie uszy". Oczywiście, kiedy tylko taki delikwent wpadnie w tarapaty, do kogo wyciągnie rękę, prosząc o pomoc? Do mamy, bo kto inny mu pomoże. Kiedy mamy kłopoty, wielu "lojalnych" odwróci się i nie usłyszy naszego wołania. Matka swojemu dziecku zawsze przyjdzie z pomocą. Nawet wtedy, kiedy to dziecko jest największym dup*iem na świecie.
Nikt nie jest idealny. Wszyscy mamy wady i zalety. Nawet kiedy mama ględzi nad uchem tak, że masz już jej dość, albo jak zakazuje czy nakazuje czy cokolwiek i nawet wtedy, kiedy masz ją za największą jędzę, ona nadal jest mamą. Zasługuje na szacunek, bo poświęciła swoje życie, aby wychować Cię na porządnego człowieka. Nawet kiedy jest jędzowatą marudą, zasługuje na krótkie słowo: "kocham".


Pozdrawiam, kleo.