Nic nie robi większego bałaganu w moim pokoju (i życiu) niż zbliżający się potężnymi krokami sprawdzian z biologii z pogromcy potwornego - układu hormonalnego. Milion hormonów, durnych powiązań podwzgórza z przysadką, przysadki z nerką i serotoniną i wszystkim innym, których ograniczony w tych kwestiach mózg wybitnego humanisty pojąć nie potrafi i leży i kwiczy. Jestem jednak z siebie dumna. Wzięłam się w garść, zebrałam siły, zmobilizowałam się okrutnie i... wyciągnęłam na łóżko wszystkie biologiczne książki, jakie miałam w domu, a w jakich mogły się znaleźć informacje na temat przysadki mózgowej i zakichanego hormonu adrenokortykotropowego (nauczyłam się tej odjechanej nazwy i kilku innych głupich rzeczy)... Przeczytałam nawet trochę o tym i o tamtym, ale ilość tego wszystkiego zdemotywowała mnie zupełnie. Olałam to. Perfidnie to olałam. Po godzinie stwierdziłam, że nie warto, bo i tak wpadnie piękna jak brzydkie kaczątko "dwójeczka", bo nie mooogę, a więc zabrałam się do pracy domowej z polskiego, bo Pani P. ma ostatnio zły humor i zastrzeliła dziś wielebny biolchem kupą idiotycznych zadań, których nadinterpretacją się zajęłam, robiąc wszystko, aby tylko odwlec zakichany dokrewny. Przepisałam notatkę z historii do nowego zeszytu, który kupiłam w trakcie nauki, robiąc krótki wypad do sklepu aby odświeżyć umysł.
Tak więc, dwója z biologii gwarantowana. Po nauce został tylko zawalony notatkami pokój, który muszę posprzątać, niestety, jeśli nie chcę spać dziś na ziemi. Nieopisany bałagan. Muszę już kończyć, jeśli chcę się wyrobić do jutra. No cóż, liczą się dobre chęci, a tych miałam dziś po kolana.
Pozdrawiam hormonkowo, kleo.
KUPA MIĘCI.