Jestem w stanie duchowego odrętwienia. Na chwilę wybudziła mnie z niego informacja, że Teść zaprasza mnie urodziny Faceta Mojego. Nagle szare komórki zaczęły działać i milion myśli zalało moje kresomózgowie i całą cholerną resztę flaka (czy też flaku, zaciągając po francusku flaKU) potocznie zwanego mózgiem. Stwierdziłam, że go wydziedziczą, że sobie taką dzikuskę znalazł, co nie umie porządnego zdania sklecić. No tak, jestem potencjalną żoną i rodzinka po dwóch latach musi mnie poznać w końcu, c'nie? Rany, chyba się zastrzelę! Założę się, że strzelę gafę! ZA-ŁO-ŻĘ! Wywalę się o własne nogi i wyleję rosół na babcię albo strzelę flaczkami w jakiegoś łysiejącego wujaszka. YEAH! Jestem fatalną przyszłą żoną! A kto mnie w to wpakował?! MÓJ TEŚĆ!
Okey. Teraz tkwię w mojej sparaliżowanej czasoprzestrzeni i gapię się tępo w jakiś punkt gdzieś tam, hen-hen, daleko (przypomniał mi się jeden kawał, ale nie umiem ich opowiadać, więc nie opowiem). Nie czuję nic oprócz grawitacji, trzymającej mnie siłą na krześle, na którym nie mam ochoty siedzieć.
Chcę odlecieć. Daleko, daleko. Gdzieś, gdzie nie ma ludzi. Na totalne pustkowie. Siedzieć i gapić się w bezkres i piękno nieba pokrytego groźnymi, burzowymi chmurami. Chcę, żeby spadł deszcz - zimny i kojący obolałą duszę. Chcę odpocząć. Chcę znów być sobą a nie pracującą maszyną. Nie chcę tej rutyny. Nie chcę strachu, że każdy kolejny dzień niczego nowego nie niesie i każdy z nich jest niemal taki sam jak poprzedni. Nienawidzę takiego stanu rzeczy. Chcę żyć, cholera! Chcę żyć! Znów zacząć żyć!
Tylko... Dlaczego ja nic nie czuję? Nic oprócz tej cholernej grawitacji?
Dina.
P.S: W tempie 3 posty/dobę, to 200 dojadę za jakiś miesiąc. Yeah! o.O
