sobota, 23 października 2010

# 209, The Green Mile

Miałam dziś plany wielkie jak stąd na Marsa. Chciałam godzinami leżeć w wannie, czytać wiersze i słuchać francuskiej muzyki. Chciałam pić zieloną herbatę i wąchać skórkę pomarańczy. Chciałam pomalować paznokcie, dać ukojenie suchej jak pieprz skórze i wetrzeć balsam w łydki. Ale nagle, zupełnie znikąd wzięła mi się w głowie myśl:   Z i e l o n a    m i l a. Klik, klik, klik. Tom Hanks, pomyślałam sobie, lubię gościa. Niech potowarzyszy mi dziś wieczorem. I obejrzałam.
Prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć. Ten film powinien zostać wpisany na listę filmów zakazanych do oglądania przez mięczaki mojego pokroju. Ściskałam się jak mogłam przez 2/3 filmu, ale pod koniec zwyczajnie puściły mi zawory. Tym sposobem siedzę i ryczę już prawie pół godziny. Jakaś psychodela. Mam w głowie milion myśli. Ale tak naprawdę nie wiem, której się chwycić. Milion słów w głowie, ale nie wiem, jak poukładać je w zdania. Christ... Huragan, sztorm, tsunami - przy tym, co siedzi mi pod włosami to pryszcz pod grzywką. 
Chciałam o czymś pisać. Poważnie. Chodził mi jakiś bliżej nieokreślony pomysł, co więcej, wydaje mi się, że całkiem trafiony i chyba niebanalny. Łaził w tą i z powrotem. No i przepadł. Polazł gdzieś, kretyn. Schował się w ośrodku odpowiedzialnym za pogarszanie pamięci (musi coś takiego istnieć - reset mojej pamięci postępuje!). Podsumowując: Ja chrzanię! - Nie wiem, o czym pisać!
Czuję totalną antypatię do tego strażnika. Do Percy'ego. Nienawidzę go. Dawno, naprawdę dawno, żadna postać nie wzbudziła we mnie takich emocji. Tak silnych i tak niesamowicie negatywnych. Szczerze mówiąc, nie pomyślałabym, że siedzi we mnie tyle ukrytego gniewu. W pewnym momencie myślałam, że rzucę komputerem tak, jakby to miało tego ... (nie wiem, jak go nazwać - nie chcę wrzucać go do jednej szufladki z kimkolwiek - niech więc pozostanie wielokropkiem) zaboleć. Miałam ochotę przez kilka sekund, aby wyłączyć film i nie szargać sobie nerwów tym kałem. Uech, nie będę o nim pisać, bo mnie szlag trafi.
Muszę napisać o Johnie. Chyba nikogo nie dziwi, że o nim chcę pisać. Dość wyrazista postać, nie ma co. W sumie, nie wiem, co chciałabym o nim napisać. Banały typu: cudowny, niesamowity, fenomenalny, oszałamiający, zjawiskowy,  rewelacyjny, szczególny, unikalny, wyjątkowy, niespotykany, że chciałabym go kiedyś spotkać, aby doświadczyć jego cudu? Albo chrzanić inne farmazony, które tak naprawdę nigdy nie oddadzą tego, jaki on był. Nie znam słów, którymi można byłoby go opisać. Bzdurzę, jakby był żywy. Może dlatego, że naprawdę bym tego chciała. Chciałabym, żeby był ktoś taki na tym świecie. Ktoś taki jak John Coffey.
Tak wracając do tej antypatii i głęboko schowanego gniewu. Jedno mnie ciekawi. Co powiedziałby John Coffey, gdyby dotknął mojej ręki. Czy zobaczył by zło i postanowił mnie ukarać. Dosłownie skręca mnie ciekawość.
Współczuję mu życia na Ziemi. Na Ziemi, na której ludzie zabijają się ich własną miłością. Na której dzieje się zło, wojny, zabijanie. Na Ziemi, na której żyje człowiek nie doceniający tego, co ma, kogo spotyka, który nie zdaje sobie sprawy, jak pięknych chwil doświadczył. Człowiek, który nie umie cieszyć się z widoku gwiazd. Człowiek, który krzywdzi sam siebie, bo nie umie żyć.
Sama tego nie umiem. Potrzebuję Johna Coffey'a. Tak, potrzebuję. Najtrudniejsze: przyznać się. John powiedziałby: "Będzie dobrze, chłopcy. Teraz będzie najtrudniej, a potem będzie już dobrze."
Właśnie sobie coś uświadomiłam. Dotarło do mnie, że przemówił przeze mnie po raz kolejny mój solony egoizm. Chciałabym, żeby Coffey żył, wiedząc jednocześnie, że on czuł ból świata (że tak to nazwę). Chciałabym mieć go żywego, będąc świadomą jego cierpienia. Szumowina ze mnie. Nędzna szumowina. Wiecie, co myślę? Może to i lepiej, że John Coffey nigdy nie istniał. On jeden niewiele mógłby zmienić. Co więcej, wiem, że zabiłoby go to, co dzieje się na tym porąbanym jak nie wiem co świecie. Jestem tego pewna na trylion milionów zylionów procent, jak jasna anielka. A mimo to chciałabym go kiedyś spotkać. Wiecie, o co bym go zapytała? Szczerze mówiąc, sama nie wiem. Chyba bałabym się jego odpowiedzi.
Wiecie, co? Każdy z nas ma w sobie takiego Johna. Resztę sami sobie dopowiedzcie.

Zielona Dina.


 /Człowiek, który cieszy się z widoku gwiazd/ 



 I myślę o tym, jak każdy idzie swoją Zieloną Milą... każdy w swoim tempie. 
 Ale jedna myśl szczególnie nie pozwala mi spać. Jeśli sprawił, że mysz żyje tak długo, 
to o ile dłużej ja będę musiał żyć? Każdego z nas czeka śmierć, bez wyjątku, ale Boże... 
czasem Zielona Mila wydaje się taka długa. 

/green mile/