poniedziałek, 6 września 2010

# 167, znów jakieś banały dnia codziennego

Pomijając fakt, że dostałam zapowiedź ostrego wycisku na korkach już od przyszłego tygodnia (tzw. ruszamy z kopyta, maleńka) jest całkiem spoko. Mój topiący się nos, ociekający katarem jak pączek lukrem (ależ smaczne porównanie, w sam raz dla czopa na diecie!) i chrypę a'la Chylińska olałam totalnie słusznym stwierdzeniem, że "muszę na coś umrzeć". Umrzeć na katar nie jest takim najgorszym rozwiązaniem.
Tydzień się dopiero zaczął, a ja już mam kompletnie dość. Pocieszający jest jednak fakt, że teraz do końca tygodnia lekcji już będzie tylko mniej (bo nic nie przebije cudownego poniedziałku-lekcje-do-16 -.-) oraz to, że w piątek czeka mnie największa vixa stulecia u Olka i Trampkaaaa! *bombaa* Jutro sprint po lumpach z Dagą w polowaniu na ciuszki na imprezkę (mam nadzieję wyczaić jakieś sexy getry w panterkę xD) a później odwiedzę może lekarza, co by nie biegać na wf-ie? *filozofuje*
Postanowiłam sobie, że: do stycznia, najpóźniej lutego przeczytam wszystkie lektury zawarte w kanonie (pozdro, zwłaszcza, że teraz powinnam czytać Przedwiośnie a znów marnuję cenny czas -.-), a kiedy już z tymi się uwinę, zabiera się za:   Wichrowe wzgórza, Dumę i uprzedzenie i Pożegnanie z Afryką. Napiszę recenzję i połączę przyjemne z pożytecznym - zapracuję na szósię z WOKu i przeczytam w końcu to, na co tak obleśnie długo poluję :D 
Zakochałam się w moim mobilnym Internecie i w tym,  że mogę pisać, nie marznąc z palce jednocześnie! *serduszka* 
Słucham muzyki, zadaję egzystencjalne pytania, kocham mój czarny lakier, czytam namiętnie Przedwiośnie (z małą przerwą na bloga -.-) i nawet ROBIĘ ZADANIA DOMOWE Z ANGIELSKIEGO! 
I wiecie, co? Miałam wenę, ale jakoś mi uciekła.


Dincia.


MUZA:
Pearl Jam - Just breathe
Deep Purple - Sometimes I feel like screaming


+ ociekający brzydotą mój ulubiony jak do tej pory wiersz Baudelaire'a:  

Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna,
W ten letni tak piękny poranek:
U zakrętu leżała plugawa padlina
Na scieżce żwirem zasianej.

Z nogami zadartymi lubieżnej kobiety,
Parując i siejąc trucizny,
Niedbała i cyniczna otwarła sekrety
Brzucha pełnego zgnilizny. Słońce prażąc to ścierwo jarzyło się w górze,
Jakby rozłożyć pragnęło
I oddać wielokrotnie potężnej Naturze
Złączone z nią niegdyś dzieło.

Błękit oglądał szkielet przepysznej budowy,
Co w kwiat rozkwitał jaskrawy,
Smród zgnilizny tak mocno uderzał do głowy,
Żeś omal nie padła na trawy. Brzęczała na tym zgniłym brzuchu much orkiestra
I z wnętrza larw czarne zastępy
Wypełzały ściekając z wolna jak ciecz gęsta
Na te rojące się strzępy.

Wszystko się zapadało, jarzyło, wzbijało,
Jak fala się wznosiło,
Rzekłbyś, wzdęte niepewnym odetchnieniem ciało
Samo się w sobie mnożylo. Czerwie biegły za obcym im brzmieniem muzycznym
Jak wiatr i woda bierząca
Lub ziarno, które wiejacz swym ruchem rytmicznym
W opałce obraca i wstrząsa.

Forma świata stawała się nierzeczywista
Jak szkic, co przestał nęcić
Na płótnie zapomnianym i który artysta
Kończy już tylko z pamięci. A za skałami niespokojnie i z ostrożna
Pies śledził nas z błyskiem w oku
Czatując na tę chwilę, kiedy będzie można
Wyszarpać ochłap z zewłoku.

A jednak upodobnisz się do tego błota,
Co tchem zaraźliwym zieje,
Gwiazdo mych oczu, słońce mojego żywota,
Pasjo moja i mój aniele! Tak! Taka będziesz kiedyś, o wdzięków królowo,
  Po sakramentach ostatnich,
Gdy zejdziesz pod ziół żyznych urodę kwietniowa,
By gnić wśród kości bratnich.

Wtedy czerwiowi, który cię będzie beztrosko
Toczył w mogilnej ciemności,
Powiedz, żem ja zachował formę i treść boską
Mojej zetlałej miłości.