sobota, 19 czerwca 2010

# 134, bal.

Znalazłam się na wielkiej sali. Wielki, kryształowy żyrandol dumnie wisiał i oświetlał pogrążone w mroku nocy pomieszczenie. 
Wszędzie było pełno ludzi. Kobiet, mężczyzn w ozdobnych maskach. Kobiety, przystrojone w piękne suknie, obwieszone najdroższą biżuterią, topiły się w objęciach szarmanckich dżentelmenów ubranych w najdroższe smokingi. Wirowali w tańcu, przemierzając całą salę wzdłuż i wrzesz.
Stałam pod ścianą i patrzyłam na to wszystko z góry. Na mężczyzn popijających szkocką whisky i na tych, który prowadzili swoje partnerki w tańcu. Na kobiety z zaczerwienionymi policzkami, które cicho chichotały przy stołach w towarzystwie ich kochanków oraz na te, które porwał walc. Zwyczajna sukienka przy ich wyglądała jak ścierka, a moja zniszczona maska tylko szpeciła zakurzoną, rumianą twarz. Po policzku potoczyła się słona kropla. Byłam taka samotna.
Pojawił się znikąd. Miał na sobie wytarte dżinsy i czarną koszulkę. Zza kociej maski wyglądały magicznie błyszczące szmaragdowe oczy, które śmiały się wesoło. Odważnie patrzyły w moje, niczego się nie bały. Powoli zbliżał się. Z każdym krokiem czułam coraz większe ciepło i czerwieniące się policzki. Stanął na przeciwko mnie. Zdecydowanym ruchem ujął moją dłoń i musnął ją ustami, przenosząc wzrok z ziemi znów na moje oczy.
"Nie liczą się piękne stroje czy złote maski. Liczy się to, co kryje maska." - szepnął.
(...)
Rozpłynął się w powietrzu.